Argentyna – sto dwudziesty ósmy dzień wyprawy

Rano Julio robi nam pobudkę i informuje, że jedziemy jego autem do Rosario. Dowiemy się z pierwszej ręki w urzędzie celnym jak wygląda sprawa naszych planów sprzedaży motocykli. Jemy małe śniadanko. Julio mate i krakersy. My zaś specjalnie dla nas kupione: ser, szynka, masło, kawa i herbata. Jeszcze wczoraj rozmawialiśmy o różnicach kulinarnych naszych krajów i Sylwia przygotowała dla nas coś więcej niż tradycyjne śniadanie w Argentynie.

Do Rosario jedziemy jednym z aut naszego gospodarza. Nowiutkim wolkswagenem. Na hali stoją jeszcze chyba 4 inne auta. W Argentynie jak zauważyliśmy nikt nie sprzedaje starych samochodów. Może to sentyment, jakaś tradycja, albo inna przyczyna. Tak czy inaczej, Julio ma ich kilka, a także kilka skuterów. A w rogu hali pokazuje nam cudeńko. Mały kabriolet z około 1950r. Nie znam kompletnie marki. Ponoć argentyńskiej produkcji.

Jedziemy do Rosario, nie więcej jak godzinkę. Około 70 km. Po odwiedzeniu kilku miejsc, urzędu celnego, urzędu miasta, urzędu celnego w porcie, sprawa nie wygląda dobrze. Chyba nasze plany sprzedaży motocykli musimy zmienić. Przynajmniej w Argentynie. Przepisy tego kraju nie pozwalają na taką możliwość. Dostaliśmy pozwolenie na wwóz ich na 90 dni i po tym okresie musimy nimi wyjechać. Jest co prawda możliwość prolongaty tego terminu na rok w urzędzie celnym. Nie rozwiązuje to co prawda problemu, ale daje pewne pole manewru. Myślimy dalej nad ta sprawą…

Po powrocie do Casildy zastajemy na stole pyszne spaghetti przyrządzone przez Sylwię. Poznajemy też ich drugą córkę i ich dwoje wnuków. Cała rodzina w komplecie. Wszyscy są pod wrażeniem naszej podróży na motocyklach. Jej długości i odległości jaką pokonaliśmy na motocyklach. Do tej pory jest to ponad 13000 km. Następnie argentyńskim zwyczajem wszyscy udajemy się na około dwu godzinną siestę. Mała drzemka nikomu nie zaszkodzi…

Wieczór ponownie upływa na rozmowach, oglądaniu rodzinnych zdjęć i jedzeniu zamówionej pizzy. Jest fajnie…