Jesteśmy w Vientianie – stolicy Laosu. Nocny przejazd autobusem sypialnym należał do najgorszej nocy spędzonej podczas dwudziestu ośmiu dni w podróży. Niby wszystko zapowiadało się dobrze – VIP sleeping bus – znaczy, że autobus przystosowany do spania, niby miał być koc (w sumie to był), niby, że o 7.00 będziemy w Vientianie (w sumie to byliśmy), ale całość wrażeń – męcząca. W nocnych pociągach – super – można było się wyspać. Tymczasem przed wejściem do autobusu dostaliśmy torebki foliowe na buty, które musieliśmy zdjąć. Każdy zajął swoje miejsce w zbyt ciasnym fotelu nie przystosowanym do naszych europejskich wymiarów. W pojeździe były dwa poziomy foteli w 3 rzędach, dwa pod oknami i jeden na środku. Miejsce na nogi było umieszczone w obudowie pod leżanką pasażera z przodu. Całość dosyć dziwnej konstrukcji nie pozwalała na prawie żaden ruch. Przejścia pomiędzy siedzeniami z czasem poblokowane przez podręczny bagaż uniemożliwiały swobodne dojście do toalety, choć po jednokrotnej naszej wizycie w toalecie i przygodach z tym związanych, na kolejne się nie zdecydowaliśmy. Wypełniony kompletem pasażerów autobus ruszył z Luang Prabang o czasie. Ku naszemu lekkiemu zdziwieniu kilkakrotnie zatrzymał się zaraz za miastem i zabrał kilkoro miejscowych ludzi, którzy bez skrępowania rozłożyli się w wąskich przejściach między siedzeniami. Leżeliśmy tak jak „śledzie”, a oni nic sobie z tego nie robili. Inną sprawą jest stan dróg w tym kraju, a właściwie ich brak. Przeważającą większość trasy nie jechaliśmy szybciej jak 30-40 km/h. Teren jest mocno górzysty, a serpentyny ciągną się w nieskończoność. Z dworca autobusowego w Vientianie wraz z dwoma poznanymi turystkami z Hiszpanii, po małych negocjacjach ceny, dojechaliśmy taxi do centrum. W zarezerwowanym wcześniej guesthouse zostawiliśmy bagaże i pomimo ciężkiej nocy pojechaliśmy rowerami na objazd miasta.
Vientian wcale nie przypomina typowej stolicy państwa. w całej panoramie miasta, którą oglądaliśmy na bulwarze nad Mekongiem i potem z łuku triumfalnego, widać tylko dwa wysokie budynki. A i te mają tylko kilkanaście pięter. Leżący nieopodal rzeki Pałac Prezydencki i łącząca go z łukiem triumfalnym szeroka dwupasmowa aleja bardzo nam się skojarzyła z Paryżem. Pewnie dlatego, że Laos był kolonią francuską, i odbija się to echem w tym mieście. Plac na którym Francuzi w 1962 roku wznieśli replikę łuku triumfalnego jest rozległy. Sąsiaduje z imponującym budynkiem rządu. Dwie fontanny na osi alei zwieńczone są gongiem pokoju. Łuk tryumfalny zwany raczej Victory Gate (bramą zwycięstwa), czy po laotańskiemu Patuxay, jest zlokalizowany na Lane Xang Avenue. Zbudowany na początku lat 60 dwudziestego wieku, jest monumentalnym budynkiem, niedokończonym ze względu na zawirowania polityczne. Następnie odwiedziliśmy duży kompleks świątynny Pha That Luang. Położona w północno wschodniej części miasta, wyróżnia się z otoczenia dużą stupą w złotym kolorze. Stupa zbudowana w 1566 roku przez króla Sayasetthathirath robi bardzo duże wrażenie.
Po małej dawce zabytków postanowiliśmy poszukać miejsca, w którym można by zjeść śniadanie. Nie wiem czemu, ale w Azji nie możemy znaleźć typowego śniadania w naszym tego słowa rozumieniu. Ponownie trafiamy w miejsce, gdzie zamawiamy noodle soup i rice, czyli zupa i ryż na śniadanie. Posiłek jedliśmy blisko guesthouse’u, więc odbieramy nasze bagaże z recepcji. Dostajemy klucze do naszego pokoju. Nie jest źle, parter w bocznym skrzydle budynku, łazienka w pokoju, wiatrak i klima. Niestety jak w większości odwiedzonych przez nas miejsc najczyściej nie jest. Wystarczyłoby trochę wysiłku obsługi w utrzymanie czystości i nie byłoby na co narzekać.
Po wcześniejszym rozeznaniu się w miejscach gdzie można tanio i dobrze zjeść, wybraliśmy się na kolacje nad Mekong. Wzdłuż muru świątyni Wat Chantabul rozłożyło się kilka stoisk z grillowanymi rybami, kurczakami i owocami morza. Wybraliśmy jeden z plastikowych stolików rozłożonych przez obsługę i dostaliśmy naszą rybkę z ryżem i makaron z kurczakiem. Dookoła przechodziło dużo ludzi, turystów i miejscowych. Po jakim czasie w naszą stronę podszedł człowiek,lichego wyglądu, uklęknął i prosił o jałmużnę. Nie spotkałem się jeszcze z tak bezpośrednim i wymownym gestem. Nie jestem znawcą ludzkich zachowań, ale prośba tego człowieka i jego postawa była według mnie prawdziwa. Gdy podziękował za skromny datek widzieliśmy dwoje małych dzieci. Chodząc od stołu do stołu prosiły o resztki z talerzy. Zbierały je do reklamówki i z gestem podziękowania odchodziły dalej. Nie powinniśmy zapominać, że na świecie jest dużo biedy. Jest takie powiedzenie, że podróże kształcą, coś w tym jest…