Nareszcie nadszedł czas rozpoczęcia wyprawy.
Dzień pierwszy – 24.09.2018
A wiec stało się. Jesteśmy już w podróży. To początek naszej wyprawy, pierwszy dzień. Ranek zaczął się prawie spokojnie… Emocjonujące pożegnanie z mamą było do przewidzenia, ale nie było rady, trzeba było ruszać w drogę… Krzysiek:
„Obiecuję, że będę opiekował się i dbał o żonę w podróży… 😉 „
Wieczór, bo zacznę od wieczora zakończył się bardzo miłym akcentem. Wylądowaliśmy w Szczecinku w klasztorze redemptorystów. Mamy tu naszego przyjaciela – Padre Stefano. To długa historia. Poznaliśmy się przez naszego wspólnego, poznanego w Argentynie misjonarza – padre Mariano, którego to odwiedzaliśmy w Posadas i korzystaliśmy z gościny Redemptorystów. Padre Mariano, gdy dowiedział się ze jesteśmy z Gdyni, poprosił nas o przekazanie pozdrowień dla swojego przyjaciela, który w Gdyni rezydował. I tak oto zaczęła się nasza przyjaźń.
Pomimo wielu różnic, szanujemy się i przyjaźnimy. Padre Stefano ugościł nas w klasztorze, poczęstował kolacją, przenocował i dodatkowo wsparł naszą wyprawę, bardzo…
Tego dnia rano spotkaliśmy się przede wszystkim z Michałem i Zenkiem (oraz ich żonami). To miłe spotkanie z przyjaciółmi po latach. Ciągle nie ma czasu, by się zobaczyć twarzą w twarz, ale dziś, wyjątkowo, przyjechali na trójmiejską obwodnicę, by nas pożegnać.
Ugościł nas też i zafundował paliwo na pierwsze kilometry wyprawy Jakub – w MotoStrefa mogliśmy zatankować i porozmawiać raz jeszcze o naszym wyjeździe i wspólnej pasji jaką są podróże. Jakub stwierdził, ze w ogóle nie widać w nas podekscytowania. Może coś w tym jest ale kładziemy to na karb tego, ze przygotowania trwają już ponad trzy lata, od prawie dwóch miesięcy nie mieszkamy już w domu, bo mieszkanie jest wynajęte. Pożegnania z przyjaciółmi trwają od ponad trzech tygodni. Dla nas to duży projekt, wielowątkowy i mamy podekscytowanie cały czas, a bardzo trudno być cały czas na dużym podnieceniu. Teraz mamy już ustabilizowany poziom szczęścia i ekscytacji, na odpowiednim, wysokim poziomie 🙂
Droga z Gdyni do Szczecinka minęła nam stosunkowo spokojnie. Wybraliśmy trasę widokową, mniej uczęszczaną, przez Borcz i Swornegacie. Pogoda jednak nas nie rozpieszczała, najpierw padał deszcz, potem wyszło słońce, potem pojawił się grad (!), a na koniec trasy znowu wyszło słońce…
Krzysztof mówi, ze w dzienniku trzeba pompatycznie, lirycznie, pompatycznie. Że teściowa płakała, (albo nie, bo może będzie czytać), że ksiądz nam dał pieniędzy tyle. Że podarował nam breloczek ze św. Krzysztofem (co to Jezusa przenosił przez wodę),
Krzysztof właśnie teraz je parszywe spaghetti z kubka, danie instant (gotowe w 5 minut po zalaniu wodą wrzącą). Mówi, że jest na wyprawie i teraz już tak będzie jadł. Kłamie…
W pamięci mamy jeszcze ostatni weekend w Gdyni i pożegnany obiad.
Oczywiście nie zabrakło tez tortu, którego smak pewnie długo będzie nam się przypominał w czasie wielu miesięcy podróży…
Po drodze zastanawiamy się jeszcze co kupić żeby zabrać ze sobą do Ameryki Południowej. Przychodzi nam do głowy chrzan w słoiczku, wódka i ptasie mleczko wedlowskie.
W defenderze zaczęło coś stukać. Jak się wciśnie sprzęgło, to jest taki dziwny pomruk…
———————————————————