Przez Atlantyk – Dzień 33

Dzień trzydziesty trzeci – 26.10.2018

Stoimy na redzie w Vittorii. Trzeci dzień. Mam wrażenie, że to jakiś dzień świstaka, ale chyba nie. Śniadanie prawie takie samo jak zwykle. Tosty jajka sadzone, ser żółty i dżem truskawkowy.

Mam dejavu. Znowu siedzę na mostku. Właśnie przeszedł obok mnie Marek, stanął przy oknie, trzymając komórkę w ręku i kciukiem prawej strony przesunął ekran raz i drugi. Pomyślałam sobie, cóż to za niezwykłe uczucie. Od ponad dwudziestu dni (z krótką przerwą w Vigo, ale bardzo krótką bo było bardzo mało transferu) jestem bez durnowatego przerzucania informacji (o ile tak to można nazwać), pełnej sieczki na FB. Brakuje mi jedynie kontaktu z rodziną i przyjaciółmi. Niby mogę wysłać maila, ale z mailami to trochę nie to samo. Mój mąż natomiast tylko marzy o tym, żeby usiąść gdzieś w MacDonalds, wziąć sobie dużego shake’a najlepiej czekoladowego i popijając zimny lodowy napój cały dzień siedzieć w Internecie. Sprawdzać, pisać, komentować, polubiać, oglądać. Być w kontakcie z całym światem. Mieć do dyspozycji każdą prawie informację.

Ja mam odwrotnie. Jestem na takim etapie, że żaden kontakt ze światem nie jest mi potrzebny. On jest mi potrzebny na zasadzie face to face, twarzą w twarz z małą ilością ludzi. Niewielką. Ot, trzy, pięć osób maks dookoła mnie.

Trzeci dzień na redzie w Vittorii. O 14.00 ma przyjechać pilot i mamy wchodzić do portu, co powinno nam zająć około godziny. Zobaczymy co się wydarzy… Czy wyjdziemy do miasta? Czy nie będzie takiej możliwości? We will see…

IMAG7667 do strony

 Po południu wpływamy do Vittorii… z przygodami…