115 Komary w Kanadzie czyli jak przeżyć na Yukonie

115 dzień podróży

Noc tragiczna. Cały wieczór i noc tragiczna po prostu. Pełna walki z komarami, pomstowania na niekończący się dzień, który powoduje jakby człowiek miał cały czas jetlag, a do tego jeszcze nieszczelności, dziurki, otwory Defendera powodują to, że wczoraj Krzysiek (i ja zresztą też ) mięsem rzucał na wszystkie strony obiecując Defenderowi, że pójdzie do pierwszego człowieka który go będzie chciał kupić, albo wręcz w ogóle pójdzie na złom.

Ale po kolei. Z Watson Lake ruszyliśmy, nieco zmęczeni, ale nawet przyjemnie oglądało nam się charakterystyczny dla tego miejsca signs post. To miejsce gdzie żołnierze budujący Alaska Highway w 1942 roku, w potrzebie zagłuszenia tęsknoty za domem, czy rodzinnymi stronami, ustawili w tym miejscu pale, do których wbijali tabliczki ze strzałką, np. Nowy York 12 tysięcy mil. Akurat Nowego Yorku nie widzieliśmy na tabliczce, ale to tylko taki przykład.  Później podróżnicy dokładali swoje tabliczki i tak Signs post w Watson Lake stał się słynny dla wszystkich podróżników, którzy jadą Alaska Highway, tą osławioną drogą. Bardzo dużo znaków z USA, Niemiec, Francji, ale też i znaki z Polski (pozdrawiamy Zakopane), Australii i innych krajów. Wzruszająca była tabliczka z napisem „Alaska Highway Calfornia to Fairbanks,  Jessy James  – June – 1953 (father) Randal James – June 2023 (son)”

To miłe, że 70 (!) lat później syn powtórzył trasę ojca.

Nie zmienia to faktu, ze jakieś takie mieszane mieliśmy uczucia. Z jednej strony żałowaliśmy, że nie mamy swojej tabliczki, z drugiej – trochę się nam to wydaje niepotrzebne, by w tai sposób „jak wszyscy” zaznaczać nasz ślad na tej drodze. Super ambiwalentne uczucia w nas obudziło to miejsce.

W każdym razie pod visitor Centre łapiemy Internet, ogarniamy część wiadomości, potem nabieramy wody, bierzemy jeszcze dwie mapki regionów które będziemy jeszcze odwiedzać i ruszamy dalej. Chcemy jeszcze z parędziesiąt km  zrobić w kierunku Whitehourse.

Na nocleg znaleźliśmy sobie miejsce nad jeziorem w lesie. Ponieważ to miejscówka z aplikacji Ioverlander i do tego niezwykle malownicza, jest tutaj sporo samochodów. My oddalamy się na niewielką polankę otoczoną lasem. Nie mija pięć minut, a dookoła auta roje komarów. Nie ma się co dziwić, ciepło (dziś temperatura osiągnęła chyba 30C, więc w aucie jeszcze goręcej, bo nagrzane), bliskość wody powoduje też dodatkowe tłumy komarów. Szybkie ogarnięcie dookoła auta, załatwianie potrzeb fizjologicznych i już jesteśmy w środku, licząc na to że jesteśmy bezpieczni. W końcu dwa dni temu uszczelniliśmy pięknie drzwi tylne i powinno być ok.

Niestety. Jeden po drugim nalatują nam komary do środka. W tempie po pięć, siedem na 15 minut. Nosz Qr…a m.ć Zaczyna się zabijanie, obserwowanie z latarką szpar, miejsc przez które mogą dostawać się te krwiożercze potwory do zamkniętego (!) auta. I nic. Ani widu, ani słychu. Podejrzewamy uszczelkę nie przylegającą w przednich drzwiach pasażera i kierowcy. Obserwujemy. Nie widać dokładnie miejsca przedostawania się owadów, ale pojawiają się. Jeden. Drugi, trzeci. Wkurw… irytujący dźwięk nad uchem, to niechybny znak, że komar jest już w środku auta.

O 00,30 dajemy za wygraną. Krzysie odpala auto i przemieszczamy się około 50 km do najbliższej wioseczki. (czujecie jak to brzmi? Najbliższa wioseczka jest 50 km dalej… a już i tak przejechaliśmy z 50 km od wioski Watson Lake). Jedziemy nocą, która jest nocą powyżej 60 południka na północ od równika, wiec jest po prostu jasno, tak jak w Polsce mniej więcej 20 minut po zachodzie słońca. Jest taka jasna poświata. Słońca już nie widać, ale ciemność to marzenie ściętej głowy. Jedyny pożytek z takiej pory przemieszczania się to obfitość niedźwiedzi, pierwszy jest bliziutko na poboczu, za parę kilometrów niedźwiedzica przechodzi z małym, potem jeszcze jeden na spokojnie przemiesza wszerz asfalt. Trzeba uważać, przyhamowywać, ale zobaczyć niedźwiedzia, to zawsze jest coś…

W każdym razie dojeżdżamy do Teslin, małej wiochy, gdzie stajemy za ciężarówkami, na stacji benzynowej, zasłaniamy okna, wybijamy ostatnie pięć czy siedem sztuk komarów i kładziemy się spać. Oczywiście z nami śpią w aucie jeszcze kolejne sztuki owadów, ale już nie ma ich aż tak dużo. Jak się przykryjesz cienką chustą na głowę i zrobisz mały otwór na oddech to jakoś da się spać. Wykończeni zasypiamy. O 7 budzi nas słońce, które całkiem mocno świeci, powodując to, że w aucie robi się bardzo ciepło. W zasadzie to Krzyśka obudził pełny pęcherz, domagając się opróżnienia.

Jedziemy na pobliski parking, gdzie wjeżdżając w nocy do wioski dostrzegliśmy drewniane przybytki. Stajemy i nadal zmęczeni, niedospani i lekko podenerwowani rozpoczynamy rytuał śniadaniowo-kawowy. Krzysiek zaczyna inspekcje ewentualnych szpar, gdzie komary mogą prześlizgiwać się do wnętrza samochodu. Ja robię kawę, potem decyduję by zrobiona obiad zupę soczewicową, bo są składniki do niej.

Kiedy mamy już podstawowe rzeczy ogarnięte, auto sprzątnięte, żołądki pełne od płatków kukurydzianych i owsianych (zależy kto..), a zupa zawinięta w ścierkę ulokowana zostaje bezpiecznie na podłodze – ruszamy.

Jedziemy do Whitehorse. Tam chcemy kupić uszczelki, taśmy klejące, piankę, gąbkę, coś co będzie mogło być wypełnieniem do szpar.

No i trochę kontaktu ze światem, czyli poszukamy Internetu…  Karta Fido, którą kupiliśmy w Calgary nie działa. Nie ma pokrycia na tym terenie. Sprawdza się z dużym prawdopodobieństwem tylko Starlink. Także tak.. kierunek Whitehorse..

22.06.2023