Dzień sześćdziesiąty siódmy 29.11.2018
Gotować rosół dwa razy w ciągu dnia? Czy to możliwe. Nie. A jednak…
Wstaliśmy rano skoro świt. Trochę nie mogłam spać wczoraj w nocy, ale obejrzałam dwa odcinki Narkos i w końcu jakość zasnęłam.
Rano podjęliśmy decyzję że jednak jedziemy dalej. Wodospady Mocona musimy trochę odłożyć, aż będzie bardziej sucho, bo jak jest za duży poziom wody, to nie jest to spektakularne. Rano robimy zakupy, kupujemy tutejszą włoszczyznę, wszystko zbieramy w liściach – liście selera (bo korzenia tu nie ma w ogóle), natka pietruszki (korzeń nie osiągalny), do tego nie było pora, wiec zadowoliliśmy się cebulą i marchew. Kupiliśmy trochę skrzydełek i udek kurczaka, do tego kawałek wołowiny i Krzysztof zabrał się za rosół. Trochę po dwunastej jedliśmy już pyszny, domowy rosołek z makaronem.
O 13.00 wyjechaliśmy. Siestę zrobiłam sobie w samochodzie, Krzysztof prowadził, ja się zdrzemnęłam. Trochę mnie ten antybiotyk osłabia. Muszę więcej odpoczywać…
Dojechaliśmy do San Pedro. Wciąż trochę niepewni co nas tu czeka. Pogoda piękna, a nawet więcej. Gorąco bardzo, temperatura wzrosła do ponad 30 stopni Celsjusza. Podjeżdżamy pod dom nowicjatu. Jest duży, rozległy, zbudowany na planie prostokąta. Widzimy z daleka Padre Pascuala. Poznaliśmy się cztery lata temu, kiedy byliśmy w Posadas. Jeszcze tylko trzeba Padre Jarka zbudzić ze siesty i już możemy się witać. Dostajemy zaraz swój pokój, możemy się rozgościć Jarek ma teraz gorący czas, bo dużo spotkań, także będziemy (dzięki Bogu) zdani na siebie. Wieczorem robimy rosół. O 21 kolacja (jak to zwykle w Argentynie), do kolacji wino, ale nie za dużo, bo przecież antybiotyk.