Chile – sto pierwszy dzień wyprawy

Drugi raz w Chile. To był najbardziej stresujący wjazd, jaki sobie mogłam wyobrazić. Niby widziałam na mapie, że są jakieś serpentyny. Niby widziałam, że trzeba z 4300 m n.p.m. zjechać na przynajmniej 1000 m n.p.m. w ciągu 5-10 minut początkowego odcinka trzeba było zjechać najgorsze kilkanaście kilometrów w mojej „karierze motocyklowej” co prawda mój mąż mówi, ze to najpiękniejsza droga, którą jechał do tej pory na motorze, ale we mnie odezwał się z siłą wodospadu wielki lęk wysokości i przez prawie 10 minut nic się nie dało z nim zrobić. Po prostu trzymał z całą siłą, sparaliżował niemalże i jechałam tak daleko od krawędzi przepaści jak tylko mogłam.Niby droga szeroka, ale zakręty 180 stopni, które były przez prawie 15 kilometrów, były przerażające.

Przynajmniej dla mnie, bo Krzysiek, to się cieszył, a jednocześnie cały czas patrzył do tyłu, czy ja jadę, do momentu kiedy droga się trochę wyprostowała, ale przez następne kilkadziesiąt kilometrów cały czas schodziła w dół. Od strony chilijskiej Andy gwałtownie schodzą w dół w odróżnieniu od Argentyny. Chile jest wąskie i od granicy do oceanu jest nie więcej niż 150 kilometrów, w tym miejscu, gdzie przekraczaliśmy granicę.Na tym odcinku od szczytu Aconcagua, góry schodzą do poziomu morza w Vina del mar i Valaraiso. W każdym razie jedziemy jeszcze kolejne 60 kilometrów gdy znajdujemy wreszcie miejsce na camping. Pusto. Ani żywej duszy poza Juanem, młodym sześćdziesięciolatkiem, który proponuje nam najpierw pokój za 70 dolarów, po czym mówi, że owszem, możemy rozbić namiot. No problema. Ostatnim rzutem na taśmę przed zmrokiem rozbijamy nasz obóz. Tym razem się udało. Do tego mieścimy się w budżecie, bo płacimy tylko 5000 peso chilijskich. Niecałe 10 dolarów. Gotujemy pośpiesznie zupę z paczki. Dzisiaj warzywna. Zagryzamy bułką. Ja popijam winem. Tuż po 22.00 lądujemy w namiocie, każdy w swoim śpiworze, na swoim materacu. Zasypiamy.