Próbujemy się ogarnąć w Phnom Penh. Po porannym posiłku na świeżym powietrzu w knajpce naprzeciw hotelu, bierzemy tuk tuka. Mamy zamiar znaleźć biuro Angkor Arlines. W internecie znaleźliśmy tanie loty wewnątrz Kambodży i chcemy zaoszczędzić trochę czasu przeskakując jakiś dłuższy odcinek. Wyposażeni w adres z internetu jedziemy około 3km poza centrum. Bardzo rezolutny i pomocny kierowca próbuje zlokalizować nasz cel, jednak nie jest to takie proste nawet dla niego. Do teraz nie wiemy, czy adres ze strony internetowej jest prawidłowy. Ostatecznie po dłuższym szukaniu wylądowaliśmy w agencji pośredniczącej w sprzedaży biletów. A tam okazało się że dziś jest niedziela (znowu zapomnieliśmy jaki jest dzień tygodnia) i nie można się dodzwonić do linii lotniczej. Tak więc pierwszą rundę wygrywa miasto.
W kolejnej tez niestety ponosimy porażkę. Żądni wrażeń kulturalnych maszerujemy w rosnącym skwarze do Pałacu Królewskiego. Temperatura sięga chyba trzydziestu paru stopni. Odcinek pomiędzy hotelem, a Pałacem nie jest zbyt duży, ale cienia brak. Na miejscu okazuje się, że wstęp jest w godzinach porannych do 11 i potem od 14. Jesteśmy przed wejściem o 11 godzinie… Szczęśliwie dla nas tuż obok jest Muzeum Historii Kambodży. Wewnątrz zapoznajemy sie z wieloma eksponatami. w gablotach wystawiona jest Bogata kolekcja wyrobów z brązu, bardzo misternie zdobiona. Dużo rzeźb Khmerskich pochodzących z wykopalisk w różnych miejscach kraju. Wiele wizerunków Buddy i Boga Wisznu z czterema ramionami. Wchłaniamy historię chłodzeni szumem wentylatorów w salach wystawowych.
Po wyjściu z muzeum nie chce nam się już nic. Jest tak gorąco, że nic, tylko gdzieś usiąść. Albo się położyć. Nie ma mowy w ogóle o tym, byśmy wracali do Pałacu, by go zwiedzić.
Odpoczywamy dłuższą chwilę. Pijemy kolejne kawy mrożone i cole. Później jemy makaron, robiony na naszych oczach z ciasta z dodatkiem oleju z otrębów ryżowych (rice bran oil). Makaron jest bardzo plastyczny, kucharz rozciąga go kilkunastokrotnie, by później po prostu wrzucić go do wody i podsmażyć. Zmieszać z warzywami i podać nam. Tradycyjnie krewetki w jednej porcji, w drugiej nie :).
Oglądamy jeszcze Wat Ounalom, główne miejsce buddyzmu w mieście, za panowania Pol Pota prawie całkowicie zniszczone.
Dzisiejszy dzień zapisał się także jako dzień walki z odrostem. Dwa farbowania włosów w ciągu jednego dnia to nie przelewki. Oczywiście problemy z porozumieniem się (przecież fryzjerzy nie mówią po angielsku), uspokajanie w rodzaju ” no problem” na niewiele się zdaje. Finalny efekt nie jest może do końca satysfakcjonujący, ale efekt pośredni był koloru kurczaczego.
Wściekle żółty nie nadawał się do pokazania ludziom. A przecież nie można cały czas chodzić w czapce. Fryzjerki mają tu fantastyczny zwyczaj masowania głowy podczas mycia. Głowy, uszu, części karku. W zamian za to paznokciami właściwie drapią skórę podczas mycia. Przy czekaniu podczas farbowania włosów, fryzjerka masuje najpierw jedną moją rękę, później drugą, dłoń, przedramię, aż gęsia skórka wychodzi.
W poszukiwaniu farby do włosów zawędrowaliśmy do Sorya Shopping Centre. Centrum handlowe urzekło nas. Kto w kraju biedy kupuje te ciuchy w cenach takich jak w Polsce? Nie wiemy. Ale oglądających sporo, choć większość to młodzież. wieczór nadchodzi szybko i po wieczornej porcji owoców wykończeni dzisiejszym dniem zasypiamy spokojnym snem.