Złota myśl na dziś: jeśli osoby, które spędziły noc w hotelu, w którym pokój właśnie oglądasz, mówią, że są pogryzieni przez insekty nie przypuszczaj, że twój pokój będzie inny. Na 99,99% jeśli masz specyficzną urodę i podobasz się komarom, będziesz również atrakcyjny dla każdego innego rodzaju insektu.
Niby człowiek wie, ale przy ostatnich dniach podróży jakby traci jasność umysłu, czy co?
Pogryziona jestem niemożliwie. Od 4 rano się drapię. Od 4 rano trwa polowanie na insekty, małe czarne robaczki napęczniałe od mej krwi. Co ciekawe – mąż czysty – nie pogryziony. Nieatrakcyjny dla insektów.
Czym prędzej opuszczamy hotel. Jemy śniadanie i szukamy następnego hotelu. Nie rekomendujemy w żadnym wypadku Orchid House na Rambutti 323/3. No chyba, że jesteś nieatrakcyjny/a (dla insektów). Jemy śniadanie i szukamy następnego hotelu. Po wizycie w czterech kolejnych decydujemy się wreszcie na Lucky Hotel. Wygląda przyzwoicie, ale tym razem bardzo dokładnie oglądamy prześcieradła, czy nie noszą śladów ewentualnej bytności niepożądanych owadów i innych stworzeń. Sprawdzamy łazienkę, oglądamy ręczniki i penetrujemy otoczenie. Cisza.
Ruszamy zatem na dalszy podbój Bangkoku. Płyniemy łodzią po rzece Menem. Za dnia jest jeszcze piękniej niż wieczorem. Widok jest wspaniały, nie przeszkadza nawet ryk silnika i sygnalizacja za pomocą przeraźliwego gwizdka chłopaka cumującego na każdym przystanku łódż, ze sternikiem. Łódź jest chyba najtańszym środkiem transportu w mieście i korzysta z niego mnóstwo osób.
Wysiadamy na molo Central Pier. Przy okazji rozwiązujemy problem numeracji stacji. Od Centralnej liczy się w dwie strony, zatem południowa nr 1 i północna nr 1. Dla nas były to do tej pory po prostu numery przystanków, ale już wiemy, że to nie do końca tak, o czym mieliśmy okazje przekonać się wczoraj wieczorem myląc przystanki.
Przesiadamy się na skytrain. W Bangkoku jest kilka linii kolejki naziemnej. Kupujemy bilety w automacie, wybieramy przyciskiem przystanek, wrzucamy monety, maszyna drukuje bilet. Przemieszczamy się kolejką w dzielnicę centrów handlowych i wysokich wieżowców. Sama kolej jest fantastycznie skonstruowana. Porusza się na ogromnych filarach na wysokości kilkunastu metrów nad ziemią. Ponad wszystkimi korkami paraliżującymi miasto prawie non stop. Poniżej poziomu lini kolejowej, ale jeszcze sporo nad ziemią znajduje się sieć przejść dla pieszych. Można nimi wejść bezpośrednio do centrów chandlowych lub hoteli bez schodzenia na poziom ziemi. Upał jest ogromny. Powietrze lepkie od gorąca. Termometr na jednym z budynków wskazuje 39 stopni Celsjusza. Bangkok jest uznawany za najgorętszą stolicę świata. Na ulicach mijamy tłumy ludzi. Naszym głównym celem jest Baiyoke Sky Hotel – najwyższy budynek w mieście, ponad 80 pięter. Przechodzimy przez ogromne centra handlowe, siedmiopiętrowe gigantyczne galerie, sprzedające różne produkty znanych marek.
Klimatyzacja ochładza nas na jakiś czas, ale po godzinie, gdy wychodzimy stamtąd, uderza nas jak obuchem w łeb żar ulicy. Przechodzimy przez indyjską dzielnicę. Wokół tłum ludzi, tłum samochodów na ulicach, tłum straganów ulicznych z takimi niepotrzebnymi rzeczami jak skarpetki, zapalniczki, spinki do włosów, bransoletki, koszulki, bluzki, szmat po prostu tysiące. A pomiędzy nimi zauważam ładnie ułożone krawaty z dużym napisem „POLSKA” 🙂 Wszystko w ulicznym hałasie, stoiska oddzielone od ulicy płachtami plandek, przymocowanymi do sklepowych markiz. Powoduje to jeszcze większy upał, choć przecież jest to niemożliwe do przyjęcia. W małym przesmyku pomiędzy ulicami ujrzeliśmy tabliczkę z napisem Baiyoke Sky, a z lewej strony ponad 250 metrowy budynek. Naprawdę robi wrażenie. Podobnie robi wrażenie widok z 19 piętra, na które wjechaliśmy. Tam właśnie znajduje się recepcja. Podpytaliśmy o noclegi i chyba coś nas podkusiło. Właśnie wtedy najbardziej.
Wjazd na taras obserwacyjny na dachu wieżowca (84 piętro) jest płatny, kosztuje 300 bathów. Póki co nie zdecydowaliśmy się na to. Podobnie wjazd do baru (w cenie dostępny bufet) na samej górze kosztuje 1100 bathów.
Z Baiyoke przechodzimy uliczkami do hotelu Centara, który wypatrzyliśmy w panoramie miasta. Budynek wyróżnia się owalnymi tarasami na samym szczycie. Poprzez 2 systemy wind wjeżdzamy na 55 piętro, do znajdujących się tam na dachu restauracji i kawiarni. Wygodne fotele i widok na całe miasto od którego dzieli nas tylko metrowej wysokości szyba jest niesamowity. Zamawiamy kawę i obserwujemy rozświetlające się miasto po zachodzie słońca. Z tej perspektywy Bangkok rozpościera się z każdej strony po horyzont. Niekończące się morze świateł, wielopasmowe drogi w wieczornych korkach i dziesiątki wielopiętrowych budynków. Można rzec, że dziś Bangkok zwiedzamy od góry.
To takie niesamowite uczucie, kiedy życie toczy się na dole, a my siedzimy ponad tym wszystkim. Czas jakby zwalnia, daje możliwość perspektywicznego spojrzenia i swoistego oderwania się od codzienności, choć nasza codzienność, od ponad 60 dni nie jest codzienna :).
Powrót do naszego hotelu tuk tukiem jest kolejnym miłym i jednocześnie ekscytującym doświadczeniem. Kierowca pewnie, ale też szybko i brawurowo wiezie nas przez zakorkowane ulice. To prawda co piszą w przewodnikach. Kierowcy tuk tuków są wariatami, albo może raczej jeżdżą jak wariaci.