Urugwaj – czterdziesty pierwszy dzień wyprawy

Wczesnym rankiem wyjechaliśmy z Montevideo. Wstaliśmy o 6,30, prawie godzinę zajęło nam wystawienie motorów, zainstalowanie sakw, worków, plecaków, tankbagów (czy wspominałam już że mamy ZA DUŻO RZECZY?), i trochę przed wpół do  ósmej wyjechaliśmy do Colonia del Sacramento. Przejechaliśmy praktycznie bez zatrzymywania się 177 km, droga prosta, przeważnie dwupasmowa, choć trudno ją porównać do autostrad jakie znamy z Europy. Bez poboczy, raczej asfalt nierówny, ale za to dwa pasy. Krajobraz dosyć monotonny, niska zabudowa gdzieniegdzie, dużo pastwisk z krowami i ranch (czy jest takie słowo?) z końmi. Do Colonia del Sacramento wjeżdża się aleją palm, także wrażenie jest niesamowite. To miasto założone w 1680 roku przez Portugalczyków, przez wiele lat przechodziło z rąk do rąk. Podpisywano wiele traktatów, które przyznawały Hiszpanom lub Portugalczykom  prawo do tego miasta. W połowie XIX wieku trafiło na krótko do Brazylijczyków, by w 1828 roku ostatecznie został miastem urugwajskim.

Miasto jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, zachowało bowiem swoją prawie oryginalną architekturę na Starym Mieście.  W najważniejszym historycznie punkcie miasta, na Plaza Mayor del 25 de Mayo, widać wiele portugalskich konstrukcji z XVIII wieku, piękną latarnię morską i ruiny oryginalnych portugalskich domów. W mieście panuje specyficzny klimat, jakby trochę czas stanął w miejscu. Jest wiele turystów, ale nie tak wiele jak w innych tego typu turystycznych miejscach.

Latarnia morska w Colonia del Sacramento
Latarnia morska w Colonia del Sacramento

Zaraz na wjeździe do miasta odnajdujemy camping i zatrzymujemy się na nim. Płacimy 13 dolarów , czyli 275 peso urugwajskich, rozbijamy namiot i jedziemy do centrum. Łapiemy Internet, niestety słabe łącze, trochę piszemy i skypujemy, ale generalnie trochę chłoniemy atmosferę miasteczka. Robimy krótką rundę dookoła, zakupy, kawa i czas zleciał.

Colonia del Sacramento
Colonia del Sacramento

Na campingu za to pracowicie spędzamy czas. Po pierwsze – gotujemy. Gulasz z makaronem.  Kuchenka działa, także jesteśmy zadowoleni, pijemy kawę, podjadamy ciasteczka. Żyć – nie umierać.

Później kolejny raz przepakowujemy nasze bagaże. Na razie wymyśliliśmy tyle, że w jeden worek damy ciuchy na chłodne dni. Kolejne segregacje ubrań i innych rzeczy przyprawiają mnie o nerwowe telepanie.

Jeszcze tylko ważna operacja mocowania uchwytu do GPS-u (przez zbyt wystający tankbag trzeba było kombinować).

Jutro jedziemy do Argentyny. Urugwaj jest koszmarnie drogi. Paliwo kosztuje dwa dolary. Nawet jeśli policzymy tylko po 3 zł, to i tak wychodzi 6 zł za litr benzyny. Nie podoba nam to się. Pożywienie – no nie jest dobrze. Przestałam przeliczać, bo jak mi serek 280 gram wyszło 10,- zł to zasłabłam. Z drugiej strony – sery są dosyć drogie, od 35 zł w górę za kilogram. Może są z mleka? Nie tak jak w Polsce z chemicznych preparatów z odrobiną mleka.

W każdym razie jutro wyjeżdżamy. Mamy nadzieję przekroczyć granicę za około 300 km. W sumie mamy na to cały dzień. Na śniadanie kupiliśmy sobie mleko i płatki. Damy radę.

Pytanie na dziś – czy potówki muszą się tak rozprzestrzeniać i swędzieć i nieładnie wyglądać?