Jedziemy do Bangkoku. Jak zwykle nie tolerujemy tłumu turystów i nie kupujemy biletu na wyspie, a w każdej agencji można go kupić. Jedziemy samodzielnie, najpierw do przystani, później promem, kolejny problem, mówią nam, że autobus do Bangkoku jest pełny. Brak miejsc. Jedziemy zatem do Trat i stamtąd ekskluzywnym autobusem do Bangkoku. Zatrzymujemy się raptem parę razy, jedzie tylko jedna para turystów, jak się okazuje później Szwajcar z Czeszką, oraz kilku lokalnych ludzi. Autobus nie jest wypełniony, klimatyzacja, dostaliśmy wodę i ciasteczka. Po około 4 godzinach widać już drapacze Bangkoku. Jeszcze tylko godzinę przeciskamy się przez miasto, korki okrutne. Następnie dogadujemy się z parą turystów i wspólną taksówką jedziemy na Ko San Road (nie ma to jak dzielenie kosztów:)).
W taksówce mieszają się języki – my między sobą po polsku, Czeszka do nas po czesku, ze Szwajcarem po niemiecku, a on z kolei z nami po angielsku.
Dojeżdżamy na Ko San. Dobrze wrócić na stare śmieci. Wszystko wydaje się dobrze znajome. Jemy najtańsze curry z kurczaka z ryżem i płyniemy na Patpong.
Podróż szybką łódką jakie kursują po Menemie, jest ekscytująca. Dopiero tutaj widać wyraźnie jak miesza się w tym mieście nowoczesność z tradycją. Wysokie wieżowce, upchnięte się miedzy stare świątynie, z charakterystyczną architekturą, nad kilkoma kanałami widać wielkie ubóstwo ludzi mieszkających tutaj.
Patpong to dzielnica podobno aspirująca do nocnego marketu. Owszem, jest tam morze stoisk, z wszystkim: ciuchy, zegarki, paski, biżuteria, słoniki, świeczniki, maskotki i inne zbieracze kurzu.
W dużych ilościach są tam również, a raczej przede wszystkim, nocne kluby. Naganiacze atakują cię od razu, zapraszając do klubu. Drzwi do wielu są szeroko pootwierane widać młode dziewczyny prężące sie na rurach. Oczywiście, że niekompletnie ubrane. Następna uliczka – siedzą panie w rządku. Siedzą, stoją, można sobie którąś wybrać i miło spędzić czas. Ale my grzecznie tuk tukiem wracamy do hotelu.