Dzień czterysta czterdziesty piąty – 12.12.2019
Rano pomimo, że jakoś tak nie chce nam się wyjeżdżać, to jednak około 10 podejmujemy decyzje o opuszczeniu kempingu. Moja żona żegna się czule z Veronicą, którą poznaliśy na campingu. Mieszka tu i uczy w miejscowej szkole. Może będzie szansa, zeby się spotkać w Quito, bo Veronica jest właśnie Quitenką… Ruszamy w kierunku miasteczka kupić kilka jajek i mleko. Jakoś ostatnio wypijamy go duże ilości do kawy każdego poranka…
Kierujemy się po kilkudziesięciu kilometrach z głównej drogi w kierunku Lagunas de Ozogoche. To dwa górskie jeziora położone na blisko 4000 m. Początkowy asfalt zmienia się w drogę szutrową, jednak jesteśmy już mocno zaprawieni w takiej nawierzchni i nie jest to dla nas pierwszyzna. Zresztą droga jest w całkiem dobrej kondycji.
Po jakichś 40 minutach dojeżdżamy na przewyższenie z którego doskonale widać lustro oddalonego o kila kilometrów jeziora. Dookoła jest zielono. Dosyć mocno jak na taka wysokość. W odróżnieniu od Argentyny, gdzie na podobnych wysokościach było raczej pustynnie. Przejeżdżamy przez małą rzeczkę w bród i robimy parę fotek na skraju lagun.
Na noc zatrzymujemy się w dzikim miejscu, kilkadziesiąt kilometrów dalej na północ. Po drodze nie było za bardzo gdzie uzupełnić zapasów jedzenia, a przy wyjeździe z kempingu nie pomyśleliśmy, że może będziemy spać na dziko. Dlatego rozpalamy ognisko i pieczemy „znalezione” w aucie ziemniaki, a do tego znajdujemy w lodówce żółty ser… i jest kolacja. Zapada ciemna noc, a dookoła nikogo…
—————————-