Argentyna – sto dwudziesty szósty dzień wyprawy

Postanowiliśmy, ze koniec tego lenistwa w Miramar, ruszamy dalej. Pierwotnie chcieliśmy dojechać do Casilda, ale nasze plany czasem ulegają zmianie. Wyruszyliśmy  najpierw z Miramar przez Balnearię, drogą nr 17 w kierunku San Francisco. Wielokilometrowe płaskie odcinki drogi trochę nam się dłużyły. Zatrzymaliśmy się na chwilę w niewielkiej miejscowości Portena, bym mogła przebrać rękawice z letnich na zimowe. W czasie jazdy jest jednak już trochę chłodno w dłonie. Zatrzymaliśmy się przy niewielkiej piekarni PorPan. Przeurocza pani sprzedawczyni, jak się dowiedziała, ze jesteśmy z Polski i chcemy tylko dwa mini facturas (dwa małe rogaliki z dżemem), to dała nam je w prezencie i jeszcze dołożyła kawałek ciasta na spróbowanie. Tak to ja mogę podróżować…

SONY DSC

Jedziemy dalej przez typowo uprawne tereny. Od długiego czasu już na tej szerokości geograficznej obserwujemy szerokie, rozległe pola a na nich różne zboża, przeważnie kukurydzę, tytoń.

Dojechaliśmy do San Francisco. Przeurocze miasto, całkiem spore z placem na cześć San Martina i pomnikiem jego samego na koniu. Niezmiennie… Zatankowaliśmy i z niejakim znużeniem pojechaliśmy dalej. Jakoś tak niespecjalnie chciało nam się jechać dalej. Za dużo wypoczywaliśmy. Przejechaliśmy drogą nr 13 przez Sastre i dojechaliśmy do San Jorge. Małej mieściny… od razu nam się spodobała, bo znaleźliśmy nasz dawno nie widziany sklep – La Anonima. Robimy szybkie zakupy i postanawiamy znaleźć tu jakiś nocleg. Miejscowi pokierowali nas na pobliski kompleks sportowy: basen, siłownia, sala ćwiczeń. Do tego miejsca typowo piknikowo – cempingowe: parille, stoliki, latarnie i prąd dostępny na słupkach. A wszystko to na zielonej, zadbanej, przystrzyżonej trawce. Słońca przygrzewa mocno, chociaż nie dajemy się zwieść. Wiemy, że noc i poranek będzie chłodny. Decydujemy jednak zostać i rozłożyć namiot. Przekonuje nas rozbudowana parilla i mięso, które wypatrzyliśmy w la Anonima.

Najbardziej przyjemny argument to ten, ze dzisiejszy camping jest darmowy. Postawiliśmy zatem namiot, rozłożyliśmy materace, śpiwory i zabraliśmy się do robienia mięska. Dzisiaj krówka, bo niestety, nie można w okolicy dostać koziołka, którego tak kochamy. Nawet baranka nie ma. Trudno, musimy się pocieszyć wołowiną. Choć przecież argentyńska wołowina nie jest zła.

Dookoła nas mnóstwo młodzieży uprawia różne sporty. Na krytym basenie seniorzy mają swoje zajęcia. W przeszklonej hali widzimy grupę ćwiczącą aerobik. A w halach sportowych dalej odbywają się różne mecze w siatkówkę.

SONY DSC

Dziś odkryliśmy nieprzyjemną rzecz. W jednej z opon tkwił gwóźdź. Pojawiło się pytanie: jest  dziura, czy tym razem nam się udało i pierwszej dziury podczas wyprawy jeszcze nie będzie. Śrubokręt kombinerki szybko wyjaśniają sprawę, że gwóźdź wszedł pod mniej groźnym dla opony kątem i siedzi tylko w poprzek bieżnika, nie przebijając opony na wylot. Ufff… Chłopskim sposobem „na ślinę” sprawdzamy czy nie tworzą się bąbelki powietrza, wokół przedziurawionego miejsca. Tym razem nam się udało. Wygląda na to, ze pojedziemy dalej bez wizyty u wulkanizatora.

Wieczorny posiłek jest palce lizać, co prawda trochę było walczenia z ogniem, by się rozpalił i żeby żar się zrobił, ale udało się. Możemy zjeść pyszne mięso.