Przez Atlantyk – osiemnasty dzień wyprawy

O trzeciej w nocy statkiem zaczyna bujać. To niechybny znak, że Afryka zostaje w tyle za nami. Żegnajcie Afrykańczycy  i niekupione pamiątki z cyklu maski, figurki, magnesy i  koszulki z napisem Senegal (Łukasz może nie będzie niepocieszony…).

targ w Dakarze
targ w Dakarze

W normalnym tempie: 28 – 30 km na godzinę – wypływamy z portu. Ciemno dookoła. O 6 rano jesteśmy już na pełnym oceanie.

No to się zaczęła kolejna część rejsu. Na razie buja raczej usypiająco, więc zaraz po śniadaniu, lekko uporządkowaliśmy kabinę i znowu leżakowanie. Uzupełnianie informacji w blogu, przysypianie, kąpanie, suszenie włosów i dzień zleciał. Zresztą włosy trzeba tu często myć, bo tu wszystko jakieś takie umazane.

Całe powietrze na statku, szczególnie na zewnątrz jest takie aż ciężkie od smarów. Trudno to określić, ale ta ciągła praca maszyn tego kolosa powoduje, że się ma wrażenie, że czasem powietrze jest lepkie od oparów wielkiej ilości mazutu, który pracuje w silniku statku. Nie znaczy to że na statku jest brudno, bo codziennie chodzą i sprzątają stewardzi.   I tak powoli mija dzień.

Kolacja dziś wyśmienita była, zupa z soczewicy. Las lentajes. Kiedy uczyłam się hiszpańskiego nie wiedziałam, że tak szybko przyda mi się to słowo. Na drugie wyśmienite danie, coś na kształt ratatouille, z mięsem (miękką wołowiną), ziemniakami, groszkiem, we wspaniałym własnym sosie. Do tego bułeczki. Po prostu wyśmienite. I na deser jajka sadzone. Część pyszna – taka jeszcze z półpłynnym żółtkiem, a reszta niestety – z żółtkami twardymi jak nie powiem co. W każdym razie ścięte…

w naszej kabinie
w naszej kabinie

Wieczorna pogawędka z Livia okazała się niesamowitym doznaniem. Livia razem z Jensem ma około 20 przyjemnych zwierzaczków w domu. To zamiast psa lub kota, bo z nimi trzeba chodzić na spacery, albo dokonywać innych czynności, jak czyszczenie kuwety, a tym samym pamiętać o zakupach żwirku i tak dalej. W każdym razie ze względu na swoje wrodzone lenistwo ( jak sama twierdzi), Livia hoduje tarantule. Co jedzą domowe tarantule? Na przykład  „baby mouse”, czyli dzieci myszy. I karaluchy daje im do jedzenia. Po prostu mistrzostwo świata. Najpierw ja miałam minę pełną niedowierzającego zdziwienia i obrzydzenia, a później Gladys, której to samo opowiedziała. To ciekawe patrzeć na kogoś innego zdziwionego wielce, kiedy swoje zdziwienie ma się już za sobą.