Urugwaj – sto dziewięćdziesiąty ósmy dzień wyprawy

Dzisiaj, po dwóch dniach przygotowań, pojechaliśmy na ryby. To znaczy pojechałem ja z Horacio. Mówił, że już od dłuższego czasu miał się wybrać, ale nie było okazji. Ale teraz jest. Najpierw pojechaliśmy na miasto w poszukiwaniu robaków. Niestety nie znaleźliśmy, więc Horacio kupił małą wędkę, żeby nałapać „żywców”. Potem ruszyliśmy już jego autem drogą numer 14 na północ w kierunku zapory na Rio Negro.

Oddalona o ponad 60 km zapora jest ponoć dobrym miejscem na połowy. Wysokość tamy to jakieś 30m. A różnica poziomów wynosi około 20m. Prąd wody zaraz za zaporą jest ogromny, widać mnóstwo wirów, a woda się pieni i kotłuje. Wyszukujemy spokojniejszą  zatoczkę i rozkładamy się ze sprzętem. Moja wędka, wieziona jeszcze z Polski wreszcie doczekała się połowów. Mój brak doświadczenia nadrabiam przypominając sobie filmy z TV o łowieniu i dawne chodzenie z ojcem na ryby. Jakoś idzie… to znaczy nic nie bierze. Po godzinie zmieniamy miejsce, aby spróbować jeszcze trochę dalej w dół rzeki. Niestety nie wiele to daje. Horacio mówi, że to nie sezon teraz i w zimę są małe szanse na złapanie czegokolwiek. Ale chociaż spróbowaliśmy. W drodze powrotnej wstępujemy do miejscowego rybaka i kupujemy piękny okaz dorady.

SONY DSC

Przynajmniej taki połów udało nam się zrobić… Wracamy do Mercedes, ale że nie jest jeszcze ciemno jedziemy nad wodę. W okolicach miejsca gdzie rozbiliśmy się z namiotem ponad 5 miesięcy temu ponownie zarzucamy wędki. Tym razem mamy nieco więcej szczęścia. Łapiemy małe rybki, zawsze to coś. Pomimo, że nie nadają się do niczego, to fakt złapania chyba się liczy? Po zapadnięciu całkowitych ciemności, kiedy nie widać już spławików wracamy do domu. A tam czeka rosół…