Dzień sto pierwszy 02.01.2019
Wyjeżdżamy z Resistencia (bo kurcze jak to odmieniać…??). Przez Corrientes jedziemy w kierunku Buenos Aires. Do stolicy mamy niecały tysiąc kilometrów (nie wiem, czy wspominać o tym ze trochę pomyliliśmy z drogą. Ale tak to już jest w Argentynie, pojedziesz nie w tą stronę nie skonfrontujesz się z mapą i już 100 kilometrów musisz nadkładać, bo po prostu nie ma innej drogi). Ale po kolei… Z Resistencia jedziemy do Corrientes. To prawie blisko. Przejeżdżamy przez rzekę Parana, przepiękny most, przy którym oczywiście musimy zrobić zdjęcie.
Corrientes jawi się jako piękne, bardzo kolonialne miasto w swojej architekturze. My na długo się nie zatrzymujemy, ot, krótki spacer nadrzecznym bulwarem i już jedziemy dalej. Kupujemy na śniadanko medialunas (słodkie rogaliki) i ruszamy dalej.
W termosie mamy zimną wodę do terere (to zalewana zimną wodą yerba mate). Znakomicie gasi pragnienie i utrzymuje cię w dobrej kondycji (w kontekście ciśnienia) przez cały dzień. Kolejny nasz przystanek to niewielka miejscowość na drodze 123 – Chavarría, małe pueblo, do którego zajeżdżamy. Głównie dlatego, ze przy drodze jest napis: Hospedaje, Los Polacos.
Takiej okazji zwykle nie omijamy. Okazuje się, że Pani Teofila przyjechała do Argentyny w 1940 roku, na statku, mając 14 lat (łatwo policzyć, ile ma lat..). Przyjechała z Krakowa, gdzie mieszkała do wybuchu wojny, a później, ponieważ jej ojciec był Argentyńczykiem, a matka Polką, udało im się wyjechać z Polski. Pani Teofila pięknie mówi po polsku i dobrą godzinę zabawia nas rozmową. Niektóre fakty niestety trochę się mieszają, kilkanaście razy pyta nas skąd jesteśmy i czy mieszkamy w Argentynie, ale całość wizyta bardzo na plus. Wzrusza i skłania do refleksji. Głębokich refleksji na temat poplątanych ludzkich losów, historii osób, którym wojna zmienia całe życie.
Kolejny przystanek w drodze do Buenos Aires to miasteczko Mercedes. Byliśmy już w miejscowości o takiej nazwie, ale w Urugwaju. Tym razem czas na Argentynę. Oczywiście jest to specjalne miejsce. To tutaj urodził się Gaucho Gil, jeden z najbardziej popularnych „świętych”, czy raczej osób czczonych w Argentynie.
W Mercedes jest specjalna kapliczka poświecona temu człowiekowi, dookoła przeróżnej maści stoiska, gdzie możesz kupić przedmioty kultu, od łańcuszków, medalików, symbolów, kubków, wstążek z napisem Gaucho Gil, po koszulki, szaliki, szarfy, chusty specjalne na szyje, termosy i mate, i inne rzeczy. Oczywiście obowiązkowo należy kupić czerwoną świecę którą w kapliczce należy zapalić (a najlepiej kilka świec, żeby lokalni mieli z czego żyć…). No, powiem wam, że inspirujące miejsce, jak tak zwana zwykła , świecka osoba może błyszczeć w świecie i jak niektó®zy ( a jest ich wielu w Argentynie) mają wiarę, ze Gaucho Gil może ochronić ich dom, wspierać ich w codziennych trudach, ochraniać rodzinę i tak dalej. Niesamowite.. Przy kaplicze mnóstwo tabliczek z inskrypcjami wygrawerowanymi w metalu, podziękowania za ochronę, prośby o wsparcie i tak dalej. Jak w Częstochowie lub każdym innym kościele w Polsce, prośby takie i podziękowania skierowane do świętych lub Matki Bożej.
Ale do Gaucho Gila? ? Co kraj to obyczaj, co kraj to wierzenie.
W Mercedes spędzamy chwilę czasu. Jemy obiad (no.. powiedzmy… raczej posiłek), a na deser lody Cremolati. Nie są najtańsze, ale wchodzimy w to. Zresztą, prawdę powiedziawszy zmieniamy zdanie i lody wrzucamy do kawy rozpuszczalnej, którą ciągniemy jeszcze z Polski. Wypijamy najprawdziwszą kawę mrożoną, jaką tylko możemy sobie wymyśleć (samodzielnie zrobioną) w Argentynie. Życie ma sens.
Gorąco w dalszym ciągu. Jak w piekle. Także procesy myślowe się wyłączają. A tu trzeba jechać, bo do Buenos dalej ponad 600 kilometrów. Ruszamy. I tu jest ten najbardziej newralgiczny moment. Zamiast zjechać w Mercedes w drogę nr 119, mylimy drogę i jedziemy dalej 123. Tu był błąd. Mniej więcej po 30 kilometrach się orientujemy w naszej pomyłce.. NO dobra, patrzymy na mapę, wracać nie ma co, skróty? Żadnych.. nie ma jak się dostać na dobrą drogę, trzeba nadrobić prawie 100 km. Na mapie żadnej drogi dojazdu, ale na GPS coś tam się pokazuje. Decydujemy się skorzystać z tego sugeruje GPS, ale z lekką taką nieśmiałością i niedowierzaniem. Oczywicie droga jest szutrowa i to bardzo. Biegnie przez różne estancje, farmy krów ciągnące się po horyzont. Jedziemy prawie 60 km, co prawda prędkość znacznie się zmniejsza niż na asfalcie, czasowo też pewnie wiele nie nadrabiamy, ale trochę jest mniej nudno niż na drodze asfaltowej. Dookoła pełno ważek, które latają w takich grupach. Droga wyboista, trzeba trochę uważać na zawieszenie. Dojeżdżamy finalnie do drogi 14. A nad nią zbierają się ciemne chmury. Cały wielki, rozbudowany front burzowy… No nic. Trzeba jechać. Nie robimy przerwy, tylko zmieniamy się za kierownicą. Dzielimy się prawie po równo 300 kilometrów przypada na każdego z nas.
Mijamy kolejno zjazdy na Chajari, Federacion, Concordię, Colon, Concepcion de Uruguay i tuż przed gualayguechu, gdzie burza osiąga swoje apogeum, decydujemy się zostać na stacji benzynowej. Leje. Błyska, szaleństwo. Na drodze spotkała nas ściana deszczu, czego oczywiście Defender nie wytrzymał i woda cienkim strumyczkiem (albo gęstą ilością kropel) zaczęła przedostawać się do wnętrza. Deszcz to on wytrzymuje, ale ulewa to już dla niego za dużo… W samochodzie trochę ochłodniało, także przed 22.00 decydujemy się zasnąć. 23 stopnie, to już prawie można spać.