Rankiem na szczęście nie padało. Pomyśleliśmy zatem, że dobrze by było zrealizować nasz plan i wyjechać dziś do Wandy. To około 40 km, nawet jeśli zacznie padać, to raczej nie przemokniemy, tylko zdążymy dojechać do miasteczka i gdzieś się schowamy przed deszczem.
Zapakowaliśmy wszystko, ubraliśmy się w ciuchy motocyklowe i pożegnaliśmy się z właścicielami gościńca „Los Pinos” – Mabel i Cristianem. Przemili, bardzo sympatyczni ludzie. Przed opuszczeniem Puerto Iguazu podjechaliśmy jeszcze motocyklami w miejsce, gdzie rzeka Parana łączy się z rzeką Iguazu, zrobiliśmy pamiątkowe „motorowe” zdjęcia na styku trzech granic. Nieśpiesznie ruszyliśmy w stronę Wandy, spoglądając z lekkim powątpiewaniem w niebo. Ciemne chmury zbierały się na zachodzie, ale ciągle jeszcze nie padało, tylko nieśmiało przebijało słońce. Mieliśmy szczęście. Zaczęło padać dopiero wtedy, gdy dojeżdżaliśmy do celu, więc deszcz nie zmoczył nas za bardzo.
Dojechaliśmy do Wandy. Wanda powstała w 1936 za sprawą polskich emigrantów, którzy tutaj założyli swoją kolonię. Nieco zmoczeni wjeżdżamy do miasteczka. Bardzo szybko zaczepia nas jeden Argentyńczyk, chwilę rozmawiamy po czym on mówi, że ma tutaj brata, który prowadzi hotel i ma cabanasy. Dzwoni do niego i już za chwilę, tamten podjeżdża. Pilotuje nas do swojego hotelu, który okazuje się kilkoma mieszkaniami, wybieramy jedno z nich, mamy do dyspozycji kuchnię, także już wiemy, że będziemy gotować.
Od słowa do słowa, podczas rozmowy, mówimy, że szukamy Polaków. Na co on, potomek niemieckich emigrantów, mówi, że zna wielu polaków, a jeden z nich jest jego przyjacielem i może nam go przedstawić. Chętnie przystajemy na tą propozycję i już za chwilę jedziemy razem do pana Władysława Firka, czy raczej do Ladyslaw Firka.
Następne godziny będą dla nas bardzo wzruszające. Pan Władysław wraz z żoną, Anną Woronowicz mieszkają w Argentynie od zawsze. Pan Władysław przypłynął w 1938 roku, na SS Kościuszko. Miał wówczas 3 lata, razem z rodzicami i ósemką rodzeństwa.
Pani Anna urodziła się już w Argentynie, ale jej matka przyjechała razem z rodziną do Argentyny pod koniec lat trzydziestych.
Słuchamy z zaciekawieniem historii ich życia w Argentynie, w prowincji Misiones. Aż serce rośnie, kiedy się słucha PO POLSKU, opowieści ludzi, którzy całe swoje życie spędzili na obcej ziemi.
W domu państwa Firków jest całe mnóstwo polskich akcentów, polska flaga, biało czerwony szalik z napisem „Polska”, godło orła białego na ścianie.
Jesteśmy poruszeni, ze ludzie ci tak pięknie mówią po polsku, bo pomimo, że miedzy sobą rozmawiają po polsku, to jednak cały czas mówią też po hiszpańsku, skończyli szkoły w tym języku, pracowali i pozostawali w społeczności, gdzie naturalnie porozumiewali się w tym języku. Mało tego, poza rodzinnymi domami nie mieli wielu możliwości do swobodnej, naturalnej nauki polskiego, a pomimo to mówią tak, że aż się chce ich słuchać.
Dostajemy zaproszenie na następny dzień do nich i mamy pewność, że na pewno skorzystamy, ich historie są bardzo ciekawe, a dodatkowo ściśle związane z naszym projektem Chrobry, bo nadal szukamy potomków pasażerów.
Od państwa Firków udajemy się do miejscowego supermercado. Kupujemy drożdże, mąkę i jajka, dziś na kolację bułeczki drożdżowe.
Przy kasie zatrzymuje nas staruszka, mówiąc: „dzień dobry, słyszałam, że państwo po polsku mówią, skąd państwo tutaj przyjechali?”. To bardzo dziwne dla nas i miłe, usłyszeć polską mowę, choć wiedzieliśmy że w Wandzie, w Misiones jest dużo Polaków. Opowiadamy swoją historię. Bardzo nas cieszy fakt, że ludzie mówią tutaj bez żadnego obcego akcentu, co często spotyka się na przykład w Stanach Zjednoczonych, gdzie Polacy mówią „dziwnie” (na przykład Dżoana Krupa). Tutaj, w Argentynie, jeśli już ktoś mówi po polsku, to bez akcentu. Mówi po prostu. Jest to ten język przodków, więc raczej nie ma w nim słów takich jak „fajnie” czy innych nowomodnych naleciałości, przynależnych naszym czasom. Pięknie się tego słucha.