Kocham to. Po prostu kocham. Mamy zawsze jakiś plan. Zawsze. Ale przeważnie musimy tworzyć alternatywne podplany (międzyplany?), które pozwolą nam zrealizować cel. Naszym celem było dojechać dziś do Buenos Aires, a dokładniej jakieś 20km dalej, do domu Alejandra i Liliany, u których mieliśmy przyjemność gościć na początku naszej wyprawy, gdy byliśmy pierwszy raz w Buenos Aires, z polecenia Horacio z Urugwaju.
Wstaliśmy dosyć wcześnie, szybko się ogarnęliśmy, zapakowaliśmy na motory i wyruszyliśmy z Dolores, gdzie przymusowo nocowaliśmy. Ranek był zimny, a nawet bardzo, bo pewnie nie było więcej niż 11 stopni, ale my, poubierani ciepło, jechaliśmy spokojnie (z prędkością 130 km/h). Przejechaliśmy może 150 km, byliśmy już na dwupasmówce, prosto do Buenos. Nagle poczułam, że coś dziwnego stało się z moim motorem, a wcześniej usłyszałam dziwny chrzęst. Na sprzęgle zjechałam na pobocze, wyhamowałam, a w komunikatorze usłyszałam głos mego męża: „łańcuch spadł”..
Nie była to dobra wiadomość. Mogło się okazać, że to koniec jazdy.
Krzysiek wziął się do roboty. Podprowadziliśmy motocykl na boczną drogę, żeby nie stać na poboczu. Wyciągnął wszystkie niezbędne narzędzia, rozkręcił motor, by ocenić straty. Pierwsza myśl jednak była taka, że kaput, że dalej nigdzie nie pojedziemy. Że chyba laweta będzie potrzebna.
Było możliwe, że łańcuch uszkodził wahacz, lub wyrwał ząb w zębatce, albo ją wykrzywił, a to już byłaby katastrofa. Zero dalszej jazdy. Dobrze że łańcuch nie zablokował koła, bo mogłoby być nieciekawie. W końcu łańcuch spadł podczas wyprzedzania ciężarówki. Trochę słabo…
Łańcuch spadł, blokując się o wahacz, wyrwał plastikowe mocowanie osłony łańcucha i wygiął metalowy uchwyt do śruby. Z łańcucha zrobił się spiralny, zakręcony wężyk.
Zaczęła się operacja ponownego zakładania łańcucha. Mogło się udać, choć a z drugiej strony łańcuch mógł być taki pogięty, że istniała możliwość, że nie da się go założyć. Ogniwa nieco się powykrzywiały, ale staraliśmy się je wyprostować i założyć z powrotem na zębatki. Po ponownym naciągnięciu koła, pomimo chrzęstów i chrobotów, łańcuch jako tako się kręcił.
Była jeszcze szansa. Spróbowaliśmy jak to działa. Krótka rundka po bocznych drogach zasiała maleńką nadzieję, że jednak się uda.
Ruszyliśmy powolutku drogą w kierunku Buenos, cały czas obserwując i nasłuchując co się dzieje. Spokojnie, nie nerwowo dojechaliśmy do Buenos, staraliśmy się zachować spokój i zimną krew pomimo ogromnego tłoku na ulicach Buenos Aires i wariackiej jazdy portenos. Zatrzymaliśmy się na Avenida 9 de Julio, najszerszej ulicy na świecie.

Mnie Buenos Aires zawsze wzrusza. Lubię duże miasta, które tętnią życiem, gdzie jest gwarnie i tłumnie. Wyszło słońce, było nawet ciepło, chociaż dla Argentyńczyków jest przecież już późna jesień i wielu z nich chodzi w kurtkach, ciepłych bluzach i szalikach.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy, by przejechać jeszcze niecałe 30 km do domu Alejandra. Już na nas czekał, przywitał nas z otwartymi ramionami.
To bardzo miłe przyjechać do gościnnych ludzi, wiedzieć, że się jest oczekiwanym i mile widzianym. Po godzinnej serdecznej rozmowie pojechaliśmy do sklepu z częściami. Niestety czekała nas ta przyjemność, (a nieprzyjemność dla naszego portfela), że musieliśmy kupić zestawy napędowe i zdecydowaliśmy też o zakupie opon na tył. Nasze opony wołają o pomstę do nieba, są wytarte prawie tak, że nie widać bieżnika, a to nie jest bezpieczne…
Stwierdziliśmy, że bezpieczeństwo nie ma ceny i musimy kupić: dwa zestawy napędowe – zębatki i łańcuchy, oraz dwie opony – do każdego motoru po jednej na wymianę na tylną oś.
Prawdę mówiąc skorzystaliśmy bardzo z tego, że Alejandro jest nam tak życzliwy i pomocny, a że jest miejscowym motocyklistą, to dokładnie wie gdzie i za ile (w sensie gdzie najtaniej i najlepiej) kupić to, co potrzebowaliśmy.
Po zakupach nasz budżet rozpoczął rozpaczliwe narzekania i pochlipywania, ale nie przejęliśmy się tym bardzo. TO co kupiliśmy to nie fanaberie, ale normalne dbanie o bezpieczeństwo i wymiana części eksploatacyjnych, które po prostu się zużywają. Najnormalniej w świecie. To grzech jeździć na wytartym bieżniku!!!
Wieczorem razem z Lilianą robimy empanadosy, tradycyjne argentyńskie (choć podobne są też w Chile). O 22.00 (czyli normalnie w Argentynie) jemy kolację. Zażeramy się (nie można tego inaczej ująć) przepysznymi empanadami z mięsem, jajkiem i oliwką. Po prostu prze, przepyszne.
Zmęczeni tuż przed północą zasypiamy. Nasi gospodarze udostępnili nam pokój, włączyliśmy ogrzewanko i spokojnie spaliśmy całą noc.