Tajlandia – szesnasty dzień wyprawy

Wyjeżdżamy z Kanchanaburi. W guesthousie załatwiliśmy transport do Bangkoku na Khao San Road, gdzie odbierzemy wizy i paszporty, a następnie na dworzec i nocnym pociągiem pojedziemy do Chiang Mai. To antyczna stolica kraju. Centrum jego otoczone jest murem, a wewnątrz ponad 300 świątyń. Na obrzeżach miasta zlokalizowana jest najładniejsza świątynia Wat Phrathat Doi Suthep. Zlokalizowana jest 18 km od miasta. Zbudowana została w XIV wieku w okresie królestwa Lanna. Legenda głosi , że miejsce świątynie zostało wybrane przez słonia. Piękny widok na miasto, ale okupiony poważnym wysiłkiem. Głębokie schody do pokonania, około 300 stopni.

Popołudnie, a w zasadzie już wieczór. Siedzimy na dworcu kolejowym Hue Lampong w Bangkoku. W sieciówce „black canyon coffee” pijemy kawę mrożoną.
Zastanawialiśmy się dziś dlaczego mówi się powszechnie, że Tajlandia to kraj uśmiechniętych ludzi. Nie spotkały nas jakieś szczególne serdeczności czy uprzejmości ze strony Tajów. Naszym zdaniem są po prostu normalni. W stosunku do turystów czasem bywają lekceważący. Może uśmiechają się po prostu częściej, ale do siebie, a nie obcych.
Do Bangkoku dojechaliśmy około 16.00. Nasz bus, który zamówiliśmy w hostelu spóźnił się 45 minut. Niby nic, bo mieliśmy zapas czasowy, ale zbieramy kolejne doświadczenie, żeby mieć duży zapas czasu. Odebraliśmy paszporty z wizami w agencji turystycznej pośredniczącej w załatwieniu wizy. Dzięki Bogu wszystko bez większych problemów. Przynajmniej do tej pory, zobaczymy jak będzie na granicy. Wklejki do paszportu są podobne z trzech krajów – Wietnamu, Laosu i Kambodży. Mamy wszystkie wizy. Taksówką jedziemy na dworzec. I znowu dramat. Miasto zakorkowane dramatycznie. Znowu się potwierdza to, co już wiemy – duży zapas czasowy musi być.
W nagrodę siedzimy teraz zmęczeni, ale spokojni na bangkockim dworcu. Ludzi pełno. Ludzi mrowie, głównie turystów. Turystów łatwo poznać, bo są biali. Ale co z tymi, których nie rozpoznajemy, np. Japończyków czy innych osób rasy nie białej 🙂