Chile – sto ósmy dzień wyprawy

Życie ma sens… Rano budzą nas fale oceanu. Otwieram drzwi od pokoju i widzę. Pięknie szumiące fale. Żeby nie było za pięknie, zachmurzenie jest pełne. Pełne to mało powiedziane. Po prostu niebo jest szczelnie zasnute, ale prawie tak, że niebo niemal się zlewa z wodami oceanu w jedną tonację. Jakieś przekleństwo z tą pogodą czy co? Trochę później sytuacja się przejaśnia (dosłownie), od wschodu się przeciera, na północy też chmury się rozchodzą.Chyba tak objawia się tu jesień, różnica temperatur, parowanie wody, skraplanie poranne i dopiero po południu się przejaśnia wychodzi słońce. Dokładnie tak, jak ostatnie parę dni w Chile, w różnych rejonach nadmorskich. Rano długo nie mogliśmy podjąć decyzji co robimy.

SONY DSC

Czy jedziemy dalej, czy odpuszczamy dziś i zostajemy. Pogoda mówiła raczej, zęby jechać. Ale jak wyszliśmy na nasz hotelowy taras, trzy kroki od pokoju, i zobaczyliśmy falujący ocean, tysiące ptaków, które kołują nad wodą i nurkują w poszukiwaniu pożywienia, dalej nie podejmowaliśmy decyzji. W końcu nie podjęcie decyzji, też jest jakąś decyzją. Jeżeli nie zadecydowaliśmy, czy jedziemy czy nie, czas działał na niekorzyść pierwszej wersji. O 10.00 wiedzieliśmy dokładnie, ze nie pojedziemy, żadne z nas jednak nie wypowiedziało tego głośno. Siedzieliśmy na tarasie, na miękkich fotelach. Szum fal pozwalał na uciszenie myśli (paradoksalnie!) a my wypoczywaliśmy.

SONY DSC

No dobrze. Wzięliśmy się trochę do pracy. Wypraliśmy trochę ciuchów, a przede wszystkim wypięliśmy z kasków gąbki i wypraliśmy je. Tyle było brudu, że aż wstyd. Ale wcześniej nie podejmowaliśmy się tego, bo ciągle kaski były potrzebne.

Słońce wyszło dokładnie o 11.00. Rozwiały się wszystkie chmury, zostały nieliczne nad oceanem, a my pławiliśmy się w słońcu.Dane nam było oglądać lwy morskie i całe ławice ryb, a do tego ogromne ilości pelikanów, tudzież innych ptaszorów.

SONY DSC

Później kolejny spacer po mieście, a po południu już tylko wypoczywanie. Błogie lenistwo. Pierwsze od długiego czasu.