Dzień czterysta pięćdziesiąty siódmy – 24.12.2019
Wigilia. To czas zadumy i świątecznych przygotowań. W Ekwadorze zaczyna się „dym” około 22.00. W miasteczku słychać petardy, wielu ludzi jest na ulicach, spacerują. My cały dzień w kuchni i na zakupach. Rano przychodzi mi do głowy, że może by zrobić bułeczki drożdżowe, maślane. I oczywiście tragedia, bo drożdże suche nie chciały się ogarnąć i nie zaczęły rosnąć. Ale jakoś po wielu staraniach bułeczki narodziły się i kuchnia zapachniała pieczonym ciastem…
Razem z Tymonem robimy uszka, pierogi, grzybowa, barszcz, z wcześniej przygotowanego zakwasu buraczanego, tort z maślanym kremem, tilapię panierowaną i smażoną na patelni, sernik. Naprawdę wyjątkowo polskie święta w tym roku…
Oczywiście ryby nie dostaliśmy i trzeba było jechać z Augustynem do Yantzaza, bo tam jest duży targ (w miarę duży) i w miarę dobrze zaopatrzona Tia, czyli supermarket. Kupujemy ośmio kilowego indyka. Nie ma to, tamto. Święta są…
A po wigilii o północy pasterka. Kolejny szok, bo żywe dziecko, miesięczne przynieśli do szopki. No ale cóż. Żywa szopka, to żywa szopka…
—————————–