Przez Atlantyk – dwudziesty ósmy dzień wyprawy

Santos. Od rana już jesteśmy podekscytowani tym, że wyjdziemy na ląd. W końcu znowu po 9 dniach staniemy suchą stopą na ziemi. Przy śniadaniu wypytujemy Daniela, który był wczoraj wieczorem w mieście o jego wrażenia i o różne sprawy.

Zaraz po 8.00 wyruszamy. Idziemy razem z Marie Jo i Sauvierem, parą z Francji, która koniecznie chce znaleźć Internet. My oczywiście też.  Z portu i miejsca w którym przycumowaliśmy jest około 30 minut marszu do pierwszych zabudowań miejskich. Przechodzimy w rosnącym upale pomiędzy kontenerami, portowymi budynkami, terminalami i mnóstwem przygotowanych do załadunku ciężarówek. Docieramy do pierwszych uliczek. Zabudowa jest dosyć zniszczona, należy też pamiętać, że jesteśmy dosyć daleko od centrum miasta, z jego wysokimi zabudowaniami. W miejscu w którym jesteśmy dominuje kolonialna architektura, dużo kamieniczek jest zniszczonych. Podziwiamy kolonialny budynek Muzeum Kawy. Santos słynie z tego,  że jest miastem,  z którego brazylijska kawa wypływała i pewnie wypływa w świat. Słynie też (jak cała Brazylia) z nabożnego podchodzenia do futbolu.

 My namierzamy kawiarenkę z internetem. Na pokładzie niestety nie mogliśmy złapać, pomimo, że próbowaliśmy ostro. A na mieście prawdopodobnie jest już dostępny w każdym barze. Jest tu bardzo dużo knajpek z kawą i sokami. Stoliki mniejsze, większe, pełno ciasteczek, bagietek, empanadosów.

Łączymy się z Internetem. Rozmawiamy z rodziną, trochę wstawiamy informacji na stronę i do FB, po czym idziemy na obchód uliczek. Chcemy wymienić trochę kasy, by mieć chociaż na kawę czy sok. Trafiamy do banku. Okazuje się, że nie ma możliwości wymiany, ale przemiły bankowiec powiedział nam po angielsko/portugalsko/hiszpańsku  jak trafić do cambio dinero. Ulicę dalej znajdujemy Money Gram i tam wymieniamy trochę euro, bo jak wspomnieliśmy wcześniej chcieliśmy tylko wypić kawę lub sok.

Sklepy w większości zarzucone chińszczyzną. Ludzie na ulicy mili i przyjaźni. Kobiety o brazylijskich kształtach: duże, piękne rozłożyste biodra…

Siadamy w pobliskiej kafejce, pijemy świeżo wyciśnięte soki z pomarańczy. Chwilę odpoczywamy od upału (o ile to możliwe) po czym wracamy na statek. Kapitan przykazał bowiem wszystkim pasażerom wrócić najpóźniej o 13.00.

Na statku jesteśmy już za późno aby zjeść lunch. Podjadamy zatem pizzę, która została ze śniadania. Giuseppe robi nam kawę cappuccino i przynosi kilka gruszek. Jakoś przetrwamy do kolacji.

O 16.00 wypływamy.  W iście ekspresowym tempie odbijamy od nabrzeża. Boczne silniki kierunkowe statku odpychają nas od brzegu robiąc sporą falę. Po kilku minutach powoli ruszamy do przodu, stopniowo nabierając prędkości.

Jeszcze tylko obserwujemy z zaciekawieniem jak portowy pracownik wyskakuje z naszego statku na małą motorówkę z napisem „pilot”. Robi to „w locie”, przy prędkości prawie 30 km na godzinę.

Kiedy szliśmy na kolację, mijaliśmy właśnie wejście do portu. Potem, już w trakcie posiłku, widzieliśmy oddalający się brzeg i miasto przez okna w jadalni.