Dzisiejszy poranek był wyraźnie chłodniejszy od dotychczasowych podczas naszego pobytu w Azji. Północna część Tajlandii daje nam troszkę odpocząć od upałów.
Dzień zaczęliśmy od zmiany hotelu. Po wczorajszym rekonesansie centrum miasta, znaleźliśmy w miarę cichy i czysty nocleg w prowadzonym przez Francuza hoteliku. Zamawiamy małe śniadanie, tosty, herbatkę i omlet. Zgodnie z wcześniejszym planem wynajmujemy skuter. Nie ma z tym najmniejszego problemu. Na naszej uliczce, dosłownie 10m naprzeciw znajduje się mała wypożyczalnia i pralnia dla turystów.
Bierzemy Honde Click 125 CC. Trzeba zostawić jeden paszport lub zastaw około 2 do 5 tysięcy batów, w zależności od wypożyczalni. Ceny za wypożyczenie skutera zaczynają się od 150 batów na dobę.
Naszym celem jest Doi Southep. świątynia położona jest na górze na zachód od miasta. Kilkunasto kilometrowa droga prowadzi nas serpentynami cały czas pod górę. Z każdym kilometrem powietrze staje się chłodniejsze, dobrze ze zabraliśmy polary i skarpety. Wchodzimy po 309 schodach prowadzących do wejścia do świątyni. Po obu ich stronach są pięknie i kolorowo zdobione węże. Za wstęp płacimy po 30 BTH. W środku spora ilość wiernych odprawia swoje obrzędy. Wokół imponującej i mieniącej się złotem stupy zgodnie z ruchem wskazówek zegara chodzą ludzie z kadzidełkami. Każdy detal jest misternie zdobiony, widzimy mnicha pracowicie malującego jedną z płaskorzeźb. Wszędzie panuje atmosfera podniosłości i wyjątkowości tego miejsca. Wychodzimy z tej świątyni całkowicie usatysfakcjonowani i wyciszeni jej wpływem.
Droga w dół prowadzi nas z powrotem w nieco cieplejszy klimat. Poruszanie się skuterem po mieście pomimo lewostronnego ruchu nie sprawia zbyt wielu problemów („dla zawodowego kierowcy z 20-letnim stażem” dopisek żony ). Owszem, trzeba być cały czas skoncentrowanym. Ogromna ilość jednośladów jadąca właściwie bez większego respektowania przepisów ruchu drogowego, dla Europejczyka może okazać się sporym utrudnieniem.
Dziś w poszukiwaniu obiadu trafiliśmy do baru w centrum starego miasta. w oko wpadła nam sporych rozmiarów ryba. Smażona jest w głębokim oleju. DO tego oczywiście nieśmiertelny ryż. Mamy wrażeniem, że niczego się tutaj nie da zjeść bez ryżu lub makaronu. Są oczywiście „zachodnie” knajpy dla turystów, gdzie zjesz steki i frytki, ale przecież nie o to nam chodzi. Zwłaszcza, że trzeba trochę za to zapłacić. Trochę więcej niż za lokalną kuchnię.
Wieczorem – raj. Dla kobiet oczywiście. Trafiamy na nocny market. Stoiska oświetlone rzęsiście ciągną się aż po horyzont. Na stoiskach dużo ciuchów, oczywiście wszystko cienkie, lekkie, przewiewne. Koszulki, t-shirty, spodnie, spodenki (tajski boks jest tu bardzo popularny), szlafroczki z jedwabiu, skarpetki i inne. Tysiące stoisk z lokalną biżuterią. Łańcuszki, korale w milionach kolorów, bransoletki, bransolety, wisiorki, amulety. Stoiska z ręcznie robionymi mydełkami. Breloczki, pamiątki, zegary, zegarki, fajki, zapalniczki, noże, lampy, lampiony. Klapki, sandały, rzeźby. Bardzo mi się podoba misa z mosiądzu, która po puknięciu jej drewnianą pałeczką i przesuwaniu nią po obwodzie misy, wpada w rezonans, wydając charakterystyczny odgłos. Trochę jest droga…
Wewnątrz bary, jadłodajnie, pełno stolików, kraby żywe, obwiązane wstążkami, żeby nie uciekły, czekają na swoją kolejkę do zjedzenia. Mnożą się stoiska z owocowymi, świeżo wyciskanymi sokami i shake’ami. Na kupujących czekają wózki z przewoźną smażalnią placków roti (naleśnik z bananem), lub pad thai (przekąską makaronową z jajkiem).
Po prawie 4 godzinach łażenia po nocnym bazarze wracamy ze „zdobyczami” do hotelu.