Dziś miał być spokojny dzień. Zaplanowaliśmy na dziś nie więcej niż 270 km. Chcieliśmy przejechać z Taltal do Antofagasty, po drodze oglądając rzeźbę zwaną Ręka pustyni (Mano del Desierto). Przejechaliśmy spokojne 230 kilometrów. W Chile co kilka kilometrów zbudowane są kapliczki. Przeróżne.Małe, maleńkie, większość na kształt psiej budy, albo małych domków, dwa obrazki, krzyżyk, czasem kapliczki są skonstruowane z kamieni, czasem z desek, dziś spotkaliśmy też takie z blachy po beczkach po paliwie. Czasem są ogrodzone zużytymi oponami, czasem obłożone kamieniami. Czasami można spotkać wyżłobione w kamieniu, bądź w skale kapliczki z figurkami. Figurki są zwykle kiczowate. Dużo osobliwości. Przy większości z nich powiewa flaga chilijska.
Dziś na trasie spotkaliśmy jedną dosyć dużą, postanowiliśmy się więc zatrzymać. Obok pomnik i figura górników, bo ciągle jesteśmy w rejonie górniczym.75 km przed Antofagastą dojeżdżamy do rzeźby „Ręka Pustyni”. Jest wielka. Po prostu wielka. ma około 10 metrów wysokości. Palce dłoni po prostu wystają z ziemi. Ale jest to niesamowite. Trzeba przyznać.

Kiedy stoi się obok widać jej ogrom. Niestety rzeźba jest dosyć mocno popisana przez wandali, ale na to niestety nic już nie można poradzić. Robimy sobie małą sesję fotograficzną.Turyści przejeżdżający tą drogą autobusami niestety nie mogą pyknąć sobie fotki przy niej. Pozostaje im tylko widok z drogi. Jest to jedna z chwil kiedy doceniamy nasz środek transportu. Pomimo uciążliwości jakie czasem są ze znalezieniem parkingu w większym mieście, lub awariami które czasem nas męczą.
Jedziemy cały czas przez pustynię Atacama, która się ciągnie i ciągnie. Wszędzie piach i skały, z przewagą piachu. I droga asfaltowa, ciągnąca się po horyzont.

Dwadzieścia kilometrów przed Antofagastą widzimy na horyzoncie ogromne zakłady, dużo ciężarówek, wszystko pokryte mocno piachem i pyłem. To region wielu kopalni i zakładów , które przetwarzają i przetransportowują różne rudy, które są tu wydobywane. Antofagasta to duże miasto. Ma około 300 tysięcy mieszkańców, jak na Chile, to dużo. Miasto położone jest nad samym oceanem, jest więc równocześnie portem. Z drogi numer 5 odbijamy w lewo i po kilkunastu kilometrach zjazdu w dół dojeżdżamy do promenady nad wybrzeżem, którą już dojeżdżamy do centrum. Główne ulice biegną wzdłuż wybrzeża, możemy więc podziwiać piękne położenie miasta, jego wysokie wieżowce, których jest kilkanaście w mieście, zadbane trawniki i zielone tereny, a także starsze, zabytkowe budynki.

Duże miasta to dla nas przekleństwo. Zwykle jest duży ruch, a znalezienie odpowiedniego, bezpiecznego i niedrogiego miejsca na nocleg, graniczy z cudem. W Chile zwykle nie ma campingu, a przynajmniej nam o tej porze roku trudno jest znaleźć jakiś czynny. Teraz, po sezonie okazuje się ze większość kampingów które istnieją, są zamknięte, nieczynne, lub po prostu mało bezpieczne, bo nikogo nie ma.
Nauczyliśmy się, by pierwsze kroki kierować w dużych miastach do informacji turystycznej. Tak też zrobiliśmy w Antofagaście. Dostaliśmy namiary na hotele i na camping. Trzy razy upewniamy się, czy camping otwarty i czy jest możliwość rozbicia namiotu. Jest. Jedziemy. To 14 kilometrów od centrum. Trochę dużo, ale postanawiamy spróbować. Trochę błądzimy, ale w końcu trafiamy. Camping położony jest nad samym oceanem. Jest pusto, trwają jakieś prace budowlane. W obrębie 8 kilometrów nie ma żadnego sklepu. Same apartamenty. W dodatku camping straszliwie drogi (jak na camping), bo 10 tysięcy peso od osoby. To drożej niż płaciliśmy wczoraj w hotelu za nocleg. W dodatku jeśli będziemy chcieli zwiedzić miasto, a camping nie jest zamykany, to w zasadzie żywego ducha nie ma, więc ryzykujemy, że nam coś podprowadzą…
Postanawiamy zatem pojechać znowu do miasta i tam znaleźć jakiś tańszy hotel. No i się zaczęło. Podjeżdżamy do jednego – brak miejsc, do drugiego – brak miejsc, do trzeciego – brak parkingu na motory, do czwartego – cena 100 dolarów za nocleg, do piątego – brak miejsc, tracimy cierpliwość. Jeździmy po mieście zmęczeni coraz bardziej, upał daje się we znaki. Godziny szczytu, atakują nas wściekłe taksówki i autobusy.
Widzimy na ulicy mulatkę z koszem z brudną bielizna pościelową, zaczepiamy i pytamy o lokum. Owszem, jest tu obok miejsce, ale motory nie zmieszczą się w korytarzu, który nam proponuje jako parking pomimo, że usilnie próbujemy je tam wcisnąć.
O co chodzi? Tyle turystów? Nie. Okazuje się, ze większość tanich hoteli wynajmuje całe swoje miejsce dla robotników, górników i innych osób, które pracują w okolicznym przemyśle, głównie górniczym.
Dla nas, niskobudżetowych turystów po prostu nie ma miejsc. Albo zostaje camping. Słabo. Wkurzeni jesteśmy bardzo, bo straciliśmy mnóstwo czasu, na tym campingu już byliśmy, nie podobał nam się, a teraz musimy tam wrócić! Okropne. Ale chyba nie ma wyjścia.
Wyjście jest zawsze, tylko trzeba siać i zbierać, jak mówi przysłowie. Krzysiek poszedł na zakupy, żebyśmy mieli na tym campingu co jeść, a ja stoję, czekam, pilnuję motorów i całego dobytku. Drzwi od domu naprzeciwko otwierają się. Starsza pani woła psa na kolację. Pies przychodzi, dostaje miskę z pożywieniem, je.
Ja się uśmiecham, pani się uśmiecha i mnie zagaduje. A skąd, a dokąd, standardowe pytania i odpowiedzi. Na szczęście jest hałas na ulicy, w związku z tym pani przychodzi do mnie pogadać, bo przez ten hałas słabo mnie słyszy, a ja przecież nie mogę od motorów odejść. Od słowa do słowa okazało się że Eliana jest nauczycielką angielskiego, ma chyba z 80 lat, ale całkiem dobrze się trzyma. Tłumaczę jej naszą sytuację, że nigdzie nie ma wolnego miejsca, że nie ma parkingu bezpiecznego na motory. Ona chwilę myśli, po czym każe mi czekać, idzie zatelefonować i po 2 minutach wraca do mnie z adresem. Znalazła dla nas tanie miejsce, jedną przecznicę dalej.
Podjeżdżamy. Lądujemy w nieoznaczonym miejscu, gdzie ze starego domu, zrobiono coś na kształt hotelu, z chyba 30 pokojami. Miejsce na motory jest. Wygląda bezpiecznie, brama zamykana. I co najważniejsze, dużo taniej niż na campingu!
Szczęśliwi lokujemy się w pokoju, jemy co nieco z zakupionych wiktuałów i idziemy na miasto. Antofagasta jest urocza wieczorem. Jak w każdym bogatszym mieście dużo jest ulicznych grajków, żebraków i ulicznych artystów. Do tego dochodzą dziesiątki straganów domorosłych skręcaczy przeróżnych kolczyków, wisiorków, łańcuszków, rzemykarzy którzy koraliki nanizują na rzemyki i tak dalej i tak dalej. Nawet dobre lody znajdujemy. Miasto nam się podoba. Centralny plac ma oczywiście fontannę i to nie jedną. Cztery, które symbolizują cztery strony świata.