Dzień czterysta siedemdziesiąty trzeci – 09.01.2020
Budzimy się wyspani i całkiem odprężeni. Jednak co jakiś czas spędzenie nocy w normalnym łóżku jeszcze nikomu nie zaszkodziło… Dobrze jest spotkać czasem na swojej drodze miłych i życzliwych ludzi. Będziemy mieć w pamięci to przemiłe spotkanie „Land Roverowej rodziny”. Trochę po 7.00 wstajemy. Później dołącza do nas Ivan, ponownie dużo rozmawiamy pijąc poranną kawę, którą przegryzamy rogalikami. Żegnamy się około 9.00 i wyruszamy do Laguny Quilotoa.
Jedziemy tam dobre trzy godziny, ostrymi zakrętami, ciągle wspinając się po górach. Ale to co tam zobaczyliśmy przekracza nasze oczekiwania. W środku wulkanicznego krateru – laguna. Przepięknie, urokliwie miejsce, ale także dosyć turystycznie. Na szczęście póki co widok natury rekompensuje dużo.
Wulkan jest naprawdę malowniczy, nie mamy dobrego aparatu aby objąć cały widok obiektywem, także czujemy się troszkę rozczarowani.
Na dół do laguny wiedzie droga, trzeba maszerować ostro w dół i pokonać około 1,7 km. Jednak różnica poziomów na oko wynosi około 500m, więc jest to nie lada wyzwanie… Pod górę można wjechać osiołkiem, który wraz z właścicielem czeka na dole na mniej zaprawionych kondycyjnie turystów. Normalna cena to 10 USD za przejażdżkę, ale jak jesteś otyły to 20 USD… Warto zatem dbać o linię. 🙂 Wracamy inną droga, gdzie zatrzymujemy się by dziś samemu przygotować sobie posiłek, tradycyjne spaghetti. Wiem, wiem, było wczoraj ale mieliśmy już wszystko kupione, więc gotujemy. Potem kawka i odpoczynek. Ale zaraz potem czas podjechać trochę dalej na nocleg.
Na jutro kierunek to Cotopaxi. Śpimy w dzikim miejscu, ale wysokość daje się we znaki, zostajemy na 3300 m n.p.m, a to nie jest proste. Mnie trochę boli głowa, Krzysiek ma problemy z żołądkiem.
—————————