Kambodżańczycy, potomkowie Khmerów to niezwykle otwarci i uśmiechnięci ludzie. Po Wietnamie trudno się przestawić, ale naprawdę ludzie są tu bardziej życzliwi i bardziej serdeczni. To dziwi podwójnie, ponieważ ostatnie lata wojen i masakrycznego panowania Pol Pota, mogłoby złamać ich dusze i znieczulić. Ale widać w khmerskiej krwi płynie sporo optymizmu i duchowej życzliwości. Możliwe, że dzieje się tak z powodu buddyjskiej wiary w dużej części społeczeństwa.
Od rana niemożliwe upały. Nie wiem, jak ludzie tu funkcjonują. Prawda jest taka, że jeżeli nie założysz sobie żadnego planu, to trudno tutaj się zmobilizować, by coś zwiedzać. Siedzimy w „Red Piano Cafe” i obserwujemy kierowców tuk tuków. Cały dzień czekają, aż znajdzie się chętny turysta na zwiedzanie Angkoru, lub po prostu jazdę po mieście. Kolejne kostki lodu w zastraszającym tempie rozpuszczają się nam w sokach. Wentylatory obecne w każdej knajpie, oddalone od siebie o 5 centymetrów dają troszeczkę ochłody. Obok przy stoliku siedzi kolejny widziany przez nas, dobrze dojrzały już mężczyzna z młodą Tajką lub Kambodżanką. Minuty ciągną się w tym upale w nieskończoność. Siedzimy nad przewodnikiem zastanawiając się nad planem na kolejne dni.
Kawa w Kambodży jest co najmniej dziwna. Po bardzo mocnej kawie w Wietnamie – tutejsza jest nie do picia. Bardzo słaba to delikatne jej określenie. A dodane do niej kostki lodu robią z niej prawie wodę.
W siem Reap jest bardzo dużo żebrzących ludzi. Gdy siedzimy przy stolikach podchodzą do nas ofiary ostatniej wojny. Osoby pozbawione kończyn, o kulach, lub na swojej konstrukcji wózkach inwalidzkich. Na jednym z nich widzimy sporą tablice z napisem w języku angielskim. Wynika z niej, że starszy mężczyzna stracił obie nogi 21 lat temu w wyniku wybuchu miny. Podobnie w Angkorze przed każdą świątynią siedzi grupa muzyków, również wojennych inwalidów. Zarówno w stolicy jak i tutaj, w Siem Reap przeraża taka mnogość osób proszących o jałmużnę.
Wczoraj w świątyni zobaczyliśmy siedzącego, jak nam się wydaje mnicha. Do tej pory nie wiemy, czy był to mężczyzna czy kobieta. Naciągnął nas na tkz. błogosławieństwo, czy też odstręczenie nieszczęścia od nas. Zawiązał(a) nam kolorowe nitki, w części z buddyjskich kolorów: biały (czystość), żółty (równowaga) i pomarańczowy (mądrość). Od tej pory staliśmy się podwójnie złączeni. Wszelkie zło jak mniemamy odeszło i opuściło nas na dobre. Koszt – co łaska, czyli pół dolara.
Cała Kambodża może się nazywać „one dollar”. Gdzie nie pójdziesz (oprócz restauracji i droższych sklepów), sprzedawcy wołają „one dollar”. Wszystko kosztuje jednego dolara. Bransoletka, widokówka, książka, łańcuszki, znaczki ( z nominałem trochę mniejszym w przeliczeniu niż 1 dolar). Oczywiście, gdy już podejdziesz bliżej okazuje się, że cena z reguły jest inna. Innym charakterystycznym zwrotem, który jest słyszalny wszędzie to „buy something” w różnych odmianach. „Kup coś”. Z różną modulacją, od zachęcającej po proszącą, aż do błagalnej. Wiele dzieci po kilka, kilkanaście lat sprzedaje pocztówki, książki, kwiaty i inne drobiazgi.
Gdy mijamy stoiska na rynku, bądź w sklepie, natychmiast ktoś się zrywa i podchodzi. W restauracjach gdy podają kartę, stoją przy tobie i nie dadzą spokojnie przeczytać i zastanowić się nad zamówieniem. Ma to swoje dobre strony, ale nie dla osób, które potrzebują trochę czasu, bądź spokoju :).
Koło południa, decydujemy się na 2 godzinny objazd okolicy. Znaleźliśmy w przewodniku jeszcze dwie świątynie w samym mieście. Przed knajpką widzimy naszego wczorajszego kierowcę, który czeka na jakiegoś klienta. Po ustaleniu ceny ruszamy. Pierwsze miejsce to Wat Dam Nok. Świątynia jest prawie nowa. Budynek i wszystkie detale są w stylu khmerskim. Całość mieni się wieloma kolorami. Wewnętrzny dziedziniec otoczony kolumnami skrywa płaskorzeźby ze scenami z życia Buddy.
Druga Wat Bo, dla odmiany jest w bardzo kiepskim stanie. Nie możemy zobaczyć jej wnętrza, jest zamknięta. Na zewnątrz wokół niej wznoszą się kilkumetrowej wysokości stupy. Jest ich pewnie koło setki. Obok głównego budynku widzimy kolejny, trochę mniejszy z tabliczkami zakazu wejścia. Po stanie dachu widać, że drewniana konstrukcja jest mocno uszkodzona. W drodze do tuk tuka widzimy zakład kamieniarski, gdzie wykonuje się z betonu elementy do wykańczania świątyń. Formy do odlewów misternych detali i gotowe już różne kawałki. Podjeżdżamy jeszcze do agencji turystycznej obok naszego hotelu i kupujemy na jutro bilety na przejazd łodzią do Battambang. Młody człowiek sprzedający różne bilety, wycieczki i przejazdy, zdaje się w ogóle nie orientować w swojej branży. Jedynym celem jest sprzedanie biletu. Nie mając za bardzo lepszej opcji transportu, nie wnikamy za bardzo w temat i kupujemy. Następnie w hotelu zmieniamy koszulki, mokre już od upału i jedziemy w okolice nocnego marketu.
Pośród różnych stoisk z koszulkami i pamiątkami znajdujemy studio masażu. Są tam osoby niewidome, które zajmują się tym. Ja na godzinkę siadam przy soku w restauracji obok, a żona poddaje się zabiegowi…Był tak drobny, że mieścił się bez problemu na materacu, gdzie klęczał i masował plecy. Trzeba przyznać, że odchodzi całe zmęczenie (i ewentualny stres, który podróż może stwarzać). Wracamy zrelaksowani ulicami Siem Reap do hotelu, by odpocząć przed jutrzejszą wyprawą.