Dzień dwunasty – 05.10.2018
Dzień wejścia na statek
Dziś był bardzo emocjonujący dzień. Udało nam się wreszcie zaokrętować. Tuż przed 9.00 wyjechaliśmy z domu Sławka i Grażyny. Ja już od 5.00 nie mogłam spać. Coś mi nie dawało spokoju. Nawet miałam taki sen, że kapitan przeniósł nas do apartamentu, tuż obok swojej kabiny. Robiłam ostrą wizualizację, żebyśmy dostali kabinę z oknem, tak jak poprzednim razem, czy się udało okaże się niedługo…
Ale ale, po kolei. Niewiele krążyliśmy po mieście. Ba, okazało się ze jestem wspaniałym pilotem, także dojechaliśmy bez żadnych przeszkód.
Pomimo rozkopanych ulic, objazdów i innych tragedii, udało nam się dotrzeć do celu, czyli na Terminal O’Swaldkaai, Dessauer Strasse 10. Już wjeżdżając na parking przy terminalu zobaczyliśmy sprintera, Toyotę i Iveco, wszystkie poprzerabiane i zrobione na wyprawowe auta z napędami 4×4.
Szybko się zaznajomiliśmy. W Sprinterze Reinhold i Katerina, oboje Niemcy, chociaż ona urodzona w Grecji, w Iveco – Evelina i Thomas, ze Szwajcarii oraz w Toyocie z pełną kapsułą wyprawową – Willy i Isabelle. Cała szóstka po sześćdziesiątce. Jesteśmy najmłodsi J. Dołącza jeszcze do nas jeden motocyklista na BMW, kultowym powiedziałabym że takim podwójnie pełnoletnim klasykiem, BMW vintage…
Sprawnie załatwiamy formalności. Właściwie tyko dostajemy kartę do wjazdu na terminal i punktualnie o jedenastej przejeżdżamy przez szlaban. Przez plac jedziemy pilotowani przez ochronę na nabrzeże, pod statek Grande Africa. Znowu to wspaniałe uczucie, kiedy zaczyna się przygoda, kiedy to za chwilę wsiądziemy na statek, a tym samym można powiedzieć, że ponad trzyletni wielki wysiłek związany z przygotowaniem się do wyprawy, nareszcie się skończył i przyniósł fantastyczny efekt. Wsiadamy na statek. A w zasadzie wjeżdżamy.
Na jednym z najniższych pokładów parkujemy auto obok samochodów naszych współpasażerów. Zabieramy przygotowane wczoraj plecaki i dwie torby, windą wjeżdżamy sprawnie na ostatnie piętro i stewardzi prowadzą nas do kabiny. Niestety tym razem nam się nie udało, mamy kabinę wewnętrzną, co oznacza że nie ma okna. Ma to konsekwencje takie, ze w kabinie nie ma kompletnie zasięgu, trzeba wychodzić na zewnątrz ewentualnie w messie można „złapać pole”. No i nie ma światła słonecznego…
Po rozpakowaniu się idziemy na lunch, a nieco później przychodzi jeden z oficerów i rozpoczyna się szkolenie BHP J. Co wolno, czego nie wolno, jak się zachować w razie pożaru, obchodzimy cały pokład, wchodzimy do szalupy ratunkowej, oglądamy kamizelki ratunkowe i inne bardzo potrzebne rzeczy. Uczymy się używać gaśnic i rozróżniać która do gaszenia jakiego pożaru służy. Wchodzimy również na mostek kapitański i to niezmiennie jest dużym przeżyciem. Ogrom radarów, urządzeń nawigacyjnych, przyrządów i map, robi wrażenie.
Przy okazji dowiadujemy się ciekawej rzeczy, Następuje wymiana kapitanów. Bułgarski master właśnie oddaje we władanie statek (UWAGA!!) Polakowi. NO jest to bardzo ciekawa sprawa, dla nas, bo nie spodziewaliśmy się tego. Ok, włoskie linie, więc spodziewaliśmy się włoskiej załogi na oficerskich stanowiskach. Niższa załoga filipińska, bez zmian, ale na stanowisku większości oficerów – Bułgarzy… Ciekawe, ciekawe. Jak to mój mąż mówi, cięcie kosztów jest wszędzie widoczne… Na statku jest zatem 26 członków załogi i 9 pasażerów. Tuż przed kolacją poznajemy Marka, kapitana. Pochodzi spod Iławy i od 7 lat pływa na statkach Grimaldiego.
Wieczór mija spokojnie. Na kolację mięso duszone, ryż i ziemniaki. Na deser melony. Poznajemy kucharza, to Filipińczyk. Obsługa cała też filipińska.
Dzień bardzo emocjonujący, wiec dosyć szybko lądujemy w kabinie i w łóżku.
Jutro czeka nas kolejny dzień w porcie. Zepsuł się jeden z silników i czekamy na jakąś część. Może będzie jutro, może nie… Mamy czas…
To statek. Nic nas tu nie goni. Mamy co jeść, mamy gdzie spać, jest bieżąca, nawet ciepła woda. A jak statek stoi w porcie, to owszem, dla armatora duże koszty, ale dla nas – Internet w roamingu, także spokojnie. Nie ma się gdzie śpieszyć.
Specjalne pozdrowienia