Dzień dwudziesty trzeci – 16.10.2018
Super dzień. Ranek trochę jak co dzień, śniadanie, ćwiczenia, mycie głowy, suszenie. Lunch. Po jedzeniu wielki dzień. Turniej koszykówki na Grande Africa. Siedem drużyn, każdy z każdym, potem ćwierćfinał, półfinał i Grande finał. Bezkonkurencyjny jest Sergey i Paul. Niestety są w różnych drużynach Paul, Filipińczyk wygląda młodo (zresztą to ten, który na karaoke śpiewa prawie tak dobrze jak sam kucharz), a gra jak młody Bóg. Nie mniej jednak Sergey wymiata wszystkich, a Marek kapitan, ponieważ jest z nim w drużynie, część splendoru przyjmuje na klatę, a ma się czym pochwalić. Jak to mówią życie zaczyna się po pięćdziesiątce. W bicepsie.
Jest potwornie gorąco, żar leje się z nieba. Na najwyższym pokładzie patelnia, praktycznie nie ma się gdzie schować. Cienia prawie żadnego. A chłopaki grają w koszykówkę. No… trzeba mieć power. Kilku Filipińczyków ma szczelnie owinięte szyje i głowę koszulkami, chronią się przed słońcem, pomimo ogromnego upału. Odczujemy jego działanie już niedługo, kiedy i nas ostro przypali opalenizna…
Turniej wygrywa zespół: Kapitan, Chef Mate i Carlos. Kto to jest Carlos? Nie pytajcie nas, po prostu był w drużynie. Puchar trafia do ich rąk, a tytuł najlepszego gracza wędruje do Sergeya, który zdobył najwięcej punktów. Nagroda nie może go ominąć.
Po trwającym prawie trzy godziny turnieju zostajemy zaproszeni do kabiny najlepszego gracza, gdzie opijamy jego sukces, wraz z kapitanem i Vasco (fitter – mechanik), symbolicznie piwem bezalkoholowym (niektórzy). Ja oczywiście piję alkoholowe, bo nie będę się ośmieszać. Chociaż mama mówi, że nie wypada damie pić z butelki, ale na statku ro-ro można zrobić chyba wyjątek. Maleńki.
Po kolacji trochę pracujemy, piszemy teksty, montujemy filmy, ot, takie tam podróżnicze akcje…
Wieczór przedłuża nam się z powodu kolejnej korekty czasu o jedną godzinę do tyłu…