Dzień sto dziewiąty 10.01.2019
Rano budzi nas słońce. Pogoda piękna, ale zimno. Rześko, jak Krzysztof mówi. Ogarniamy się lekko, poranna toaleta, zakupy i jedziemy do San Martin de Los Andes. Zdążymy się jeszcze pokłócić na śmierć i życie ale po dwóch godzinach dochodzimy jakoś do porozumienia. Nie ma to, jak dwa totalnie różne charaktery się spotkają i trzeba ciągle szukać consensusu. W San Martin de Los Andes pogoda całiem piękna i można zdjąć kolejne warstwy ubrań, które mieliśmy od rana na sobie. Robimy małe zakupy, chwilę walczymy z aktualizację drona, w cukierni Mamusia kupujemy czekoladki, podobno ręcznie robione. Byliśmy tu już cztery lata temu. Pan Fularski, który założył tą cukiernie, gdzy przybył do San Martin de Los Andes tuż po drugiej wojnie światowej, stworzył piękne miejsce, a dwa lata temu niestety umarł. Nie udało nam się z nim spotkać, choć wiele o nim słyszeliśmy, a cztery lata temu gdy odwiedzaliśmy cukiernie, mogliśmy jedynie porozmawiać z nim przez telefon.
W każdym razie podejmujemy decyzję, ze nie zostajemy na noc w tym bardzo turystycznym miejscu, tylko jedziemy dalej, w kierunku jeziora Melequina, gdzie finalnie zostajemy na noc.
Jedziemy z San Martin de Los Andes drogą siedmiu jezior. TO niezwykle malownicza droga, gdzie wśród wielu zakrętów prześlizgujemy się w dolinach, objeżdżając góry, okrążając je. Na jutro mamy zaplanowane, by dojechac do Villa la Angostura, dalej, drogą siedmiu jezior.