Argentyna – osiemdziesiąty trzeci dzień wyprawy

Już marzec??? Ależ ten czas leci… my jesteśmy teraz w fazie lekkiego wypoczynku. Pozornie zwolniliśmy tempo, bo dziś przejechaliśmy prawie 400 kilometrów z Perito Moreno do Gob. Costa. Rano coś nam nie szło pakowanie. A to nie było GPS (bo został zwinięty w namiot i wsadzony do pokrowca), a to zgubiła się kominiarka (została w worku na kaski) i tak w kółko. Nie szło nam ewidentnie. W końcu po 11.00 zebraliśmy się z campingu w Perito Moreno i pojechaliśmy sobie spokojnie do Rio Mayo. Spokojnie to było przez jakieś 70 kilometrów, kiedy to był piękny, równiutki asfalt. Potem wszystko się zepsuło, droga prowadziła objazdem, jakieś prawie 50 kilometrów do naszego celu, przez koszmarne kamienie i piach. Sam szuter, ale nie taki, na jakim człowiek ćwiczył w Polsce. Raczej można to porównać do nasypu kolejowego, którym musisz jechać. Dojechaliśmy w końcu do Rio Mayo. Niby mieliśmy się tam zatrzymać, ale miasteczko bardzo senne, znaleźliśmy w końcu stację benzynową, maleńką, z niewielkim barem, gdzie zjedliśmy na szybko kanapkę na ciepło, wypiliśmy zimny napój, a ja zjadłam małego, słodkiego alfajorka, po czym podjęliśmy decyzję, że jedziemy dalej.

Słońce przygrzewało coraz mocniej. Zatrzymujemy się na chwilę w Los Tamarones. To małe gospodarstwo, wraz z małym sklepem. I znowu to, co nas zadziwia w Ameryce Południowej. Niemieccy emigranci – Maria i Kurt przyjechali tu w 1938 roku. Od tej pory cała ich rodzina mieszka tu, w tym miejscu. W Los Tamarones. Na ścianach wisi mnóstwo zdjęć rodzinnych, widać, że są bardzo stare, można zobaczyć też część mieszkalną, która niewiele się zmieniła (tak przypuszczam) przez lata. Zadziwiające miejsce.

W miarę jak przesuwamy się dalej na południe, wyraźnie zmienia się krajobraz. Trochę przybywa traw, które wyraźnie czujemy podczas jazdy. To jest właśnie przewaga motocykla nad innym środkiem transportu. Możesz czuć wyraźnie zapachy.

Widać wyraźnie więcej drzew i jakby pampa robi się bardziej żółto – zielona, a nie tylko wysuszona i zniszczona wiatrem.

Dojeżdżamy w końcu do Gobernador Costa. To miasto dosyć duże, kilkadziesiąt ulic. Jak na warunki patagońskie, to dużo. Tankujemy, na stacji spotykamy znanego nam już z poprzednich campingów, przerobionego z Renualta zniszczonego campera. Uśmiechamy się do siebie, machamy, pozdrawiamy. Tak to już jest. Chcesz czy nie chcesz spotykasz tym samych ludzi na turystycznej trasie.

W mieście znajdujemy camping. Mamy trochę szczęścia, jest pusto, mamy fantastyczne miejsce. Zabieramy się za gotowanie, bo okrutnie chce nam się jeść. Dziś makaron z sosem pomidorowym, z cebulką i pomidorami. Więc full wypas. Do tego ciastka i pomarańcza na deser.

Dwa barany patagońskie przy ognisku
Dwa barany patagońskie przy ognisku

Tuż obok pojawiają się miejscowi z lokalnym przysmakiem – baran argentyński. Już sprawiony, oskórowany. Rozpalają czym prędzej wielkie ognisko i zaczynają piec najpierw jednego, potem drugiego barana. Wygląda to niesamowicie, baran pieczony jest w całości, rozłożony i przytwierdzony drutami do metalowego rusztu, który wbity jest w ziemię. Obracany jest co jakiś czas, najpierw jedna strona barana, potem druga, w kierunku ognia.

Wygląda super.

Mamy jednak nadzieję, że uda nam się zasnąć, bo wygląda że ta uczta barania będzie się przeciągać na pół nocy. Zjeżdżają się kolejni przyjaciele i znajomi głównego kucharza (piekacza?).

Jutro jedziemy do Esquel. Niecałe 200 km, także spokojnie… można się wyspać i nie śpieszyć. Niestety, późnym wieczorem trochę wzmaga się wiatr.