Argentyna – sto pierwszy dzień wyprawy

Piękny i wyczerpujący dzień dzisiaj. Rano nastawiliśmy budzik na 7.00 pierwszy raz od długiego czasu. Bo generalnie wstajemy zwykle bez zegarka miedzy 8-9. Dziś jednak plan dnia zakładał wiele punktów, w tym przekroczenie granicy miedzy Argentyną a Chile. Postanowiliśmy więc wyjechać wcześniej. Spakowaliśmy się, zjedliśmy pyszne śniadanie. Od wczoraj wprowadziłam nowości w śniadaniach. Jem avokado z pleśniowym serem. Pyszne. Do tego kawka i można jechać w drogę. Odjechaliśmy mogłoby się wydawać okrężną drogą, bo wróciliśmy przez Mendozę do drogi nr 7, którą jechaliśmy już do samej granicy. Jest krótsza droga, od naszego campingu w górę, ale niestety 70 km po szutrze. Zadecydowaliśmy, że pojedziemy dziś asfaltem, zwłaszcza, ze mieliśmy w planie kilka dróg szutrowych zaliczyć na trasie. Gdy jedzie się z Ruta 40 w Ruta 7, to cały czas widać piękne widoki. Równe, malownicze winorośle na tle ośnieżonych szczytów Andów. Nadzwyczajne. Powoli wjeżdżaliśmy w coraz wyższe góry. Droga wspinała się i wspinała, od czasu do  czasu, nieznacznie, łagodnie opadając.

Cały czas jechaliśmy wzdłuż rzeki Rio Colorado. Czekało nas bardzo wiele zakrętów i wykutych w skale tuneli. Dojeżdżamy do Upasallata, gdzie jest ostatnia stacja benzynowa po argentyńskiej stronie. Tym samym, żegnaj tanie paliwo. Tankujemy do pełna i ruszamy dalej.Następny punkt programu – Ruta Sanmartinians, a w zasadzie jeden z jej punktów – malowniczy kamienny mostek (droga ta nawiązuje do szlaku, jaki pokonywali żołnierze przez Andy, pod dowództwem generała San Martin, który walczył  o powstanie niezależnych krajów Ameryki Południowej z Hiszpanami). Trzeba kilometr zjechać z głównej drogi po czym stromym zakrętem zjechać w dół. Mój motor nie wytrzymuje mego napięcia, koło ląduje w dziurze, których nie brak na drodze i przewraca się.  Dzięki bogu wino które miałam w sakwie, po stronie na którą przewrócił się motor – nie ucierpiało. Butelka cała, nie potłuczona. Niestety , teraz trzeba podnieść motor, a leży tak niefortunnie, że prawie do góry nogami. Musimy odpinać wielki worek z bagażami, paliwo w bańce i jakoś udaje nam się postawić tego wielkiego potwora.

Z góry motory zjeżdżają już pod dowództwem jednego kierowcy… drugi idzie piechotką te 100 metrów. Droga w tym miejscu mocno schodzi w dół i zwęża się do około 2-3 m szerokości. Na dodatek z lewej strony jest ogromna skarpa, która kończy się kilkadziesiąt metrów niżej koło strumienia.

SONY DSC

Mostek jest malowniczy, robimy fotki i jedziemy dalej. Dalej wjeżdżamy wyżej  i wyżej, przekraczamy 2000 m n.p.m.

Dojeżdżamy do Puente del Inca. To cud natury. Most kamienny, zbudowany czy stworzony przez naturę. Z nacieków skalnych, minerałów, powstał kamienny most, pod którym wartko płynie rzeka.

Puente del Inca
Puente del Inca

Dookoła pełno też stoisk z lokalnymi pierdołami dla turystów. My niestety omijamy to ze smutkiem, na razie nie ma miejsca na pamiątki czy prezenty. Chwilę tylko medytujemy nad popielniczką dla Zygmunta, z napisem Mendoza, po czym jedziemy dalej. Mijamy stanowiska odprawy argentyńskiej, chilijska jest jakieś 25 kilometrów dalej.

Zmierzamy na punkt widokowy zobaczyć najwyższy szczyt Andów –Aconcagua. Ma prawie 7 tysięcy metrów, dokładnie 6961 m n.p.m.

Wieje bardzo, oczywiście zbytnio góry nie widać, ale coś tam dostrzegamy, ciesząc się, że nie musimy za wysoko wchodzić. Wysokogórskie wspinaczki to nie dla nas. Póki co jesteśmy na wysokości 4200m n.p.m.

Przed nami już tylko granica, a raczej odprawa. To jest główny gwóźdź popołudniowego programu. Zbliżamy się do budynków odprawy i już widać kolejkę aut, ponad 30 ich stoi i czeka. Podjeżdżamy bliżej, niestety strażnik odsyła nas na koniec kolejki i mówi, że trzeba czekać.

Czekamy jakieś 30 minut w kolejce, która się nie porusza ani o jedno auto. W końcu strażnik wpuszcza większość aut stojących w kolejce, a wśród nich i nas. Idziemy do kolejki. Wiemy, że trzeba przejść pięć kroków – odprawę argentyńską, odprawę celną argentyńską, to samo z chilijską i na końcu chilijskie sprawdzanie, czy nie przewozimy jakiś towarów niedozwolonych, na przykład owoców czy warzyw.

My oczywiście coś tam mamy, ale to na samym końcu będziemy przerabiać. Nie zdążyliśmy za dużo zjeść, zapasy trzymamy, większość niedozwolonych, ale jak będzie to zobaczymy.

Na razie staliśmy w bardzo długiej kolejce do odprawy paszportowej argentyńskiej. Potem w jeszcze dłuższej do odprawy paszportowej chilijskiej. Potem odprawa celna argentyńska, kiedy już byliśmy wykończeni tym czekaniem, w czwartym okienku celnik odsyła nas po setki pieczątek, do poprzednich stanowisk, pomimo, ze siedzą wszyscy w jednym pomieszczeniu, tylko turyści do różnych okienek podchodzą.

Zaczynamy się już wykłócać, bo nerwy nam puszczają. Co mnie obchodzi, że celnik zapomniał przybić pieczątki!  Jakoś ta granica nam się nie podoba. Na poprzednich przejściach wszystko odbywało się sprawnie i z uśmiechem.

W końcu po dwóch i pół godzinach odprawy wsiadamy na motory. Jeszcze tylko odprawa sanitarna i jedziemy. Celnik każe otwierać po kolei sakwy. Znajduje jabłka i już cały ucieszony  zabiera je. Mleko wolno przewozić, także spokojnie. Zabiera też jedną szczapę drzewa, którą zabraliśmy z poprzedniego kampingu. Drewna też nie wolno wwozić. Jakaś plaga może być… jak twierdzi celnik.W końcu wyjeżdżamy. Przejeżdżamy przez ostatni szlaban i jesteśmy w Chile…