Laos to jedyny w rejonie Azji południowo-wschodniej kraj bez dostępu do morza. Przepływająca rzeka Mekong skupia większość ludności zamieszkującej to państwo. Miejsce to jeszcze do niedawna było świadkiem dramatycznych wydarzeń. Tocząca się w sąsiednim Wietnamie wojna i przebiegający przez Laos szlak Ho Chi Mina miał ogromny wpływ na kraj. Od początku lat 50 antyfrancuski i komunistyczny ruch wyzwoleńczy Patchet Lao stopniowo przejmował kontrole nad Laosem. Państwo było bombardowane przez USA. Ostatecznie w 1975r ogłoszono powstanie socjalistycznej republiki Laosu. Ludność terroryzowana przez komunistyczne władze masowo uciekała do Tajlandii. Obecnie złagodzenie polityki zagranicznej z sąsiednimi krajami i wcześniejsze wycofanie wojsk Wietnamskich poprawiło sytuacje ludności. Kraj ten zaczęliśmy zwiedzać od rejsu po Mekongu, łodzią przez dwa dni. Pierwszym naszym celem jest Luang Prabang.
Wstaliśmy po 6.00. Mini bus, który zabierał nas z hostelu w Chiang Mai nie kazał na siebie długo czekać. Nawet nie zdążyłam wypić kawy. Wsiedliśmy jako pierwsi, dosiadło się jeszcze 9 osób. Wypełnionym busem dojechaliśmy do Chiang Khong, miejscowości w Tajlandii, gdzie przekraczaliśmy granicę. Przejazd trwał prawie 2 godziny.
Przekroczenie pobytu powyżej dopuszczalnego wymienionego w wizie okresu, kosztuje 500 batów za dzień. My nie musieliśmy ponosić tej opłaty, ponieważ spędziliśmy w Tajlandii 14 dni, a wizę mieliśmy na 15 dni. Niewielka kolejka na granicy, mała budka, czynne dwa okienka. Szybka pieczątka w paszporcie i hop, na prom. Przez Mekong na stronę Laosu i z powrotem pływają niewielkie, kilkunastoosobowe łodzie. Rzeka w okresie kiedy tu jesteśmy w porze suchej, ma może 150m szerokości. Prom mieliśmy opłacony w pakiecie, ale pewnie niewiele kosztuje. Przedostajemy się na drugą stronę. Druga strona rzeki to miasteczko Huay Xai. Wspinamy się do posterunku granicznego Laosu, po stromym nabrzeżu. Żadnych problemów z wyrobieniem wizy na granicy nie ma. Cała procedura trwa kilkanaście minut. My mieliśmy zrobioną w Bangkoku. Opłata ta sama 30 dolarów amerykańskich. Kilkaset metrów dalej mieliśmy punkt zbiorczy w miejscu gdzie wypływają łodzie do Luang Prabang. Po prawie godzinnym oczekiwaniu na komplet pasażerów, wsiadamy do łodzi. Jej długość to około 40m, a szerokość 3m. Mieści dwa rzędy siedzeń. Całość zadaszona drewnianą konstrukcją. Sterówka umieszczona na samym przodzie i silnik spalinowy od ciężarówki w tylnej części. To będzie nasz transport przez kolejne dwa dni po Mekongu. Odpływamy około godziny 13, Dziś przed nami 5 godzin rejsu.
Na pokładzie mieszanka pasażerów. Jest całe mnóstwo młodych ludzi, Amerykanie, Duńczycy, Francuzi, Szwajcarzy, Kanadyjczycy, Niemcy. Młodzież do 40 roku życia od razu chwyciła w dłoń Beerlao, czyli laotańskie piwo. Polało sie strumieniami, ludzie zrobili się hipernadaktywni. Chodzą po pokładzie od przodu do tyłu i odwrotnie. Od burty do burty by robić zdjęcia, lub nakręcić co lepszą scenę. Ponad 90 osób na pokładzie to tłum. Relacje jakie czytaliśmy o tym rejsie mówiły o braku jedzenia i picia na pokładzie, oraz o drewnianych ławkach. Nakupowaliśmy więc prowiant, jeszcze w Tajlandii, a przy odprawie, na stoisku kupiliśmy poduszki na siedzenia. Okazało się, że nie ma takiej potrzeby. Od roku bodajże nie ma już drewnianych ławek do siedzenia, a przymocowane za pomocą śrub do drewnianego pokładu, mało używane, czy raczej mało zużyte siedzenia, wyciągnięte z minibusów. Całość łodzi jest drewniana, poza częścią dachową, która częściowo jest obłożona plastikiem. Są nawet firanki z frędzlami ozdobnymi i na czas suchej pory zwinięte, ceratowe osłony przeciwdeszczowe.
Widoki są po prostu piękne. Cały czas lasy, ogromne skalne bloki wystające z wody lub przycupnięte przy brzegach. Co jakiś czas malutka plaża bądź przystań ze schowaną wioseczką. Przy skałach widać rozłożone na kijach sieci. Parę razy mija nas szybka łódź, która tą trasę, którą robimy w dwa dni, robi w jeden dzień, dwa razy szybciej. Pasażerowie mają kaski, a łódź przemieszcza się z dużą prędkością, skacząc po falach rzeki. Gdy zaczyna się ściemniać, udaje nam się wreszcie dopłynąć do wioski Pak Beng. Od brzegu słychać przekrzykujących się właścicieli gesthousów i pokoi do wynajęcia. Zastanawialiśmy się czy możliwe jest, by tych pokoi zabrakło, ale raczej nie. Miasteczko choć niewielkie ma coraz większą bazę noclegową. Rozmawialiśmy z niemieckim małżeństwem, które było tutaj kilka lat temu. Nabrzeże wygląda podobnie, ale ilość pokoi podwoiła się. Jest ciemno, a my wspinamy się po kamiennym nabrzeżu. W zasadzie niewiele widać. Pokój na jaki się zdecydowaliśmy jest całkiem przyzwoity, pościel czysta, zresztą po wielu już doświadczeniach wiemy na jaki standard możemy liczyć, i czego oczekujemy w tym budżecie, który sobie założyliśmy. Negocjujemy jeszcze śniadanie i już spokojne możemy wyruszyć na nocny obchód. Niewiele jest do oglądania. Dosyć ciemno, nie widać rzeki, parę knajpek, dużo kwater z pokojami. Parę sklepów, głównie z chipsami, ciastkami i napojami.
Przelicznik walutowy 1 zł = 2244 Kipów Laotańskich
Tak, tak, z przeliczaniem pieniędzy jest kłopot. Płacimy w tysiącach, jak będzie można zobaczyć w wydatkach są to niebagatelne sumy, oczywiście w Kipach, nie w przeliczeniu w złotych. Trudno jest się przestawić po Tajlandii i Malezji, gdzie było to dosyć proste – w Malezji po prostu 1:1, a w Tajlandii dla blondynek – przesunąć przecinek w lewo o jedno miejsce…