Dzień pięćdziesiąty piąty 17.11.2018
Czas leci. Już 55 dzień podróży. To dobrze. Tak ma być. Odpoczywamy w Sarandi del Yi. Można powiedzieć, ze odpoczywamy. Krzysztof robi film, żebyście mieli co oglądać, ja porządkuję zdjęcia. Dookoła pelno ludzi, bo jesteśmy w parku miejskim, gdzie jutro zawody w pieczeniu barana. A dziś fiesta.
To co zdumiewa w Urugwaju na ten moment, to ze w każdym sklepie, do każdej najmniejszej rzeczy, dają ogromne ilości plastikowych toreb. Są one wszechobecne, Każdą rzecz pakuje się pojedynczo. Biały europejczyk, Unijny jeszcze, gdzie prawo restrykcyjnie podchodzi do plastikowych toreb i woreczków, jest zdziwiony. Ja jestem. Mamy niewielki zapas worków do śmieci, ale wygląda na to że się póki co nie przyda.
To co zdumiewa również na campingu, to ogromnie głośna muzyka. Wszędzie. Każdy głośno słucha. Nie ma znaczenia że obok są małe dzieci, one śpią, ignorując ten hałas. Nas to męczy bardzo, ale trochę pozwala uciszyć myśli – paradoksalnie. Człowiek tylko słucha słów i muzyki tego urugwajsko hiszpańskiego disco.
Dowiedzieliśmy się na czym polega rywalizacja w pieczeniu barana. Baran do pieczenia nadaje się maksymalnie do 20 kilo, średnio waży 15-18 kilogramów. W konkursie są dwa warunki. Pierwszy, to ilość godzin przeznaczonych na pieczenie – Zawodnicy mają 6 godzin. Drugi dotyczy ilości drewna Każdy z biorących udział w rywalizacji ma określoną ilość drewna przeznaczoną do wykorzystania podczas przygotowania barana.
Dookoła w parku różni lokalni wytwórcy. Rękodzieło, wyroby artystyczne, lokalna kuchnia. Najbardziej spodobał mi się piękny instrument, w sam raz dla Łukasza (miałby już kolejny).
Wytwórca mówi, ze sam naciąga na drewnianą konstrukcję świńską skórę, która pozwala na wydawanie przedziwnych dźwięków. Tuż obok wystawiają się lokalni producenci piwa. Jeden z nich chwali się że używa tylko deszczówki do produkcji (czyli co produkuje jak nie ma deszczu?). Pełno gadżeciarskich wyrobów z drewna, całkiem ładne lampy, gitary. Wieczorną fiestę nieznacznie psuje deszcz, w zasadzie kropi pół dnia, ale wieczorem chmury roznoszą się po całym niebie i pada permanentnie. Siedzimy w aucie i przygotowujemy filmy, zdjęcia i inne.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że Krzysiek odkrył, że najprawdopodobniej na szutrowych drogach, którymi przejechaliśmy ponad 200 km, uszkodził się, pękł dystans zrobiony z bakelitu od poduszki powietrznej i wypchnęło go do góry. Nie wiem co teraz. Krzysiek też nie wiem, więc nie jest najlepiej. Trzeba coś dorobić. W warsztacie. Jest sobota więc bez szans. Na razie stoimy w Sarandi. Pomyśli się później