Argentyna – sto dwudziesty dzień wyprawy

Z naszych planów czasami nic nie wynika. I to nie z naszej winy. Mieliśmy rano wcześnie wyruszyć, więc wstaliśmy skoro świt, tuż po siódmej. Spakowaliśmy się, poszliśmy na śniadanie, przygotowaliśmy wszystko do wyjazdu, a tu oczywiście okazało się, że motocykl nie chce zapalić. Wiadomo, nie kupiliśmy jeszcze akumulatora, mieliśmy nadzieję kupić go w Concepcion, w którym zaplanowaliśmy dziś nocleg. Póki co jeszcze jednak rano jesteśmy w Cafayate, a akumulator ma zaledwie 10 volt i nawet nie zakręci rozrusznikiem. Nawet nie miauknie.

Na szczęście jesteśmy przygotowani na taką ewentualność. Wyciągamy nasz akumulator zapasowy, który kupiliśmy w San Pedro de Atacama, do tego zestaw kabli i odpalamy. Motor zaskakuje i możemy spokojnie jechać. No… chcielibyśmy spokojnie jechać. Zanim przykryliśmy lekko rozebrany motocykl siedzeniem, okazało się, że z naszego nowego regulatora napięcia się dymi. Dokładniej dymi się z kabli, które łączą regulator z alternatorem. No nie jest dobrze. Okazało się, że to co robiliśmy w Salcie, przy wymianie regulatora, powinno być zalutowane, a nie „zawiązane”. Niestety z braku lutownicy wtedy nie było wyjścia.  Nie możemy tak jechać, bo grozi to tym, że w motocyklu zapali się instalacja.

Podjeżdżamy zatem do najbliższego warsztatu. Najbliższy warsztat jest rowerowy… Staruszek który w nim działa, wyciąga maleńką lutownice i zapewnia że to pomoże. Jakoś nie chce się nam wierzyć, ale dajemy mu się wykazać. Oczywiście okazuje się, ze nic z tego. Nie trzyma. Staruszek mówi, że zna kogoś, kto ma lutownice. Mamy zaczekać chwilę. Tak też robimy. Po dziesięciu minutach staruszek przyjeżdża na swoim skuterku z młodym człowiekiem. Ma on wielką lutownicę, 80  wat. O to chodzi. Fachowo zabiera się do rzeczy i raz dwa nasze kable są gotowe do użytku. Nie dymią.

SONY DSC

Wyjeżdżamy z Cafayate. Jest gorąco jak diabli. Temperatura dochodzi chyba do 30 stopni. Tak nam się przynajmniej ją odczuwa. Cafayate leży w Dolinie Calchaquies. Jest osłonięte z każdej strony wysokimi górami. Tworzy to swoisty mikroklimat, idealny do uprawy winogron. Najbardziej znany szczep, hodowany w Cafayate to Torrontes. Nawet lody w Cafayate są o smaku wina Torrontes.

Wyjeżdżając z Cafayate, podobnie jak wjeżdżając trzy dni temu, przejeżdżamy przez wielkie winnice. Dookoła stoją w rzędach winorośle z winnymi gronami. Jest ciepło, słonecznie, a my jedziemy szybciej i szybciej.Najpierw jedziemy drogą nr 40, a później zjeżdżamy na 307.  Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę w Muzeum Pachamama (Muzeum Matki Ziemi) i liznąwszy trochę informacji o geologicznym rozwoju tego rejonu jedziemy dalej. Wspinamy się do góry. Z 1600 m n. p. m. musimy wjechać na ponad  3 tysiące m n.p.m. Droga wije się do góry, dookoła piękne kaktusy, bardzo wysokie.Na górze temperatura znacznie spada, ochładza się. Z góry mamy też wkrótce piękny widok na miejscowość Tafi del Valle, pięknie położoną nad jeziorem.

SONY DSC

Musimy zjechać teraz na dół, najpierw 1000 metrów do Tafi del Valle, a później jak już ją minęliśmy, kolejne metry w dół. Zakręty o 180 stopni są cały czas i cały czas i nie chcą się skończyć.Piękna droga, jak mówi mój mąż, a ja się trochę modlę, by wreszcie się skończyła. Po kolejnych piętnastu kilometrach dojeżdżamy na dół i skręcamy w drogę 38. Jest już płasko i czasem przyjemnie nawet. Dojeżdżamy do Concepcion.Chcemy się tu zatrzymać dziś na noc. Niestety. Porażka. Hotele drogie, miasto słabo przyjemne. Wiele ludzi zatrzymuje się i zagaduje nas. Chce pooglądać motory. Informacja turystyczna działa słabo, w mieście brak campingu. Decydujemy, że jedziemy dalej. Na szybko zjadamy empanadosy i startujemy. Jedziemy dalej szukając niedrogiego miejsca na nocleg. Z naszego szukania robi się kolejne ponad sto kilometrów i dojeżdżamy do Frias na drodze 157. Bierzemy pierwszy hotelik przy drodze. Motocykle zostają na noc przed przeszklonymi drzwiami , a my idziemy szukać miejsca na kolacje. Niestety, pomimo że jest prawie 20, większość knajpek i barów dopiero się otwiera. Zanim na rusztach rozpali się ogień, upieką kurczaki i inne mięso, minie sporo czasu. Taki urok argentyńskich miasteczek. Kolacje zwyczajowo spożywa się bardzo późno. Nie czekamy. Za nami dziś sporo kilometrów. Kupujemy ser, bułki, masło i trochę owoców, jemy i idziemy spać.   Jesteśmy już jakieś 330 km od Cordoby. Jeśli się uda, to jutro ją osiągniemy. Ale jak to wiadomo, wszystko jeszcze może się wydarzyć…

SONY DSC