Kucharz zaprosił mnie dziś po lunchu do kuchni. Pokazał menu które przygotował na wieczorną kolację. Wszak to dziś wigilia.
Mówię do męża: ubiorę sukienkę, a Ty musisz ubrać białą koszulę i krawat. Przytaknął. Oczywiście żart, przecież nie zabrał tego na wyprawę.
Rozmarzyłam się siedząc na pokładzie, w pełnym słońcu, nieco poniżej Wysp Kanaryjskich, a powyżej Wysp Zielonego Przylądka – oo, wieczorem uroczysta kolacja, ubiorę sukienkę, którą przezornie zabrałam (dzięki mojej mamie, bo mówiła, że jak to, rejs, kapitan, załoga, kolacja, święta, sylwester, a ja nie chcę zabrać sukienki???). Już się nie będę zagłębiać w opowieści, jak poszukiwałam tej sukienki trzy dni przed wyjazdem w sklepach (na zewnątrz +3 stopnie, a ja: dzień dobry, czy dostanę sukienkę na lato?). No to się rozmarzyłam, kolacja, uroczyście, ja w sukience i szpilkach. Będę oszałamiająco piękna. A nie, przecież szpilek nie zabrałam. No nic. Będę tylko piękna…

Kilka godzin przed kolacją wigilijną w jadalni nastąpiły wielkie zmiany. Normalnie zamknięte wielkie rozsuwane drzwi zostały otworzone. Przyniesiono kilka nowych stolików. Na nich pojawiły się obrusy, talerze, kieliszki. Przy każdym nakryciu pojawiła się wizytówka z nazwiskiem, kolorowe, ręcznie robione menu, ozdobione świątecznymi motywami.
Lista pasażerów, przy każdym nakryciu wizytówka
Przed wyjściem na kolację wyciągnęliśmy z naszych przepastnych bagaży pognieciony nieznacznie opłatek, mój mąż stworzył na tą okazję wyjątkowy komplet życzeń („W chwili gdy spełniają się nasze marzenia…”). Podzieliliśmy się opłatkiem i ruszyliśmy korytarzem w stronę mesy.

Kilka minut przed 20, na którą zaplanowana była kolacja, kapitan zaprosił wszystkich do stołów. Na centralnym miejscu stał stół z kruszonem i kieliszkami do których Kapitan własnoręcznie nalewał napój i podawał każdemu. Po uroczystym toaście i oficjalnym rozpoczęciu świąt zasiedliśmy do stołów.
Mieliśmy szczęście i zaszczyt zostać wybrani wraz z Livią i Jensem do stołu kapitańskiego. Na honorowym miejscu siedział kapitan, po jego prawej pierwszy oficer mechanik, a po lewej chief mate. My zajęliśmy miejsca obok nich, naprzeciw Livi i Jensa. Naprzeciw kapitana siedział Cedric, nasz pokładowy filozof – pisarz. Menu zapowiadało nam wspaniałą ucztę.
Rozpoczęliśmy talerzem przystawek. Pyszna ryżowa pasta, o ciekawym smaku, ryż ugotowany do miękkości, lekko rozklejony i zmieszany z jakąś rybą, bliżej niezidentyfikowaną. Oprócz tego, bogaty w smaku, chrupiący tost z anchois i pomidorami, drobno krojonymi, sparzonymi, z obraną skórką. Pomidory idealne – ani za miękkie, ani za twarde. Mix warzyw nie przypadł mi do gustu, ponieważ nie przepadam za niczym, co jest w zalewie, ale Krzysiek wszystko pozjadał.
Kolejno podano makaron penne w rybno pomidorowym sosie oraz za chwilę spaghetti z czosnkiem, po prostu fantastyczne, na włoski styl doskonale ardente, ani za twarde, ani za miękkie. Po prostu idealne. Następnie uraczono nas niewielką miseczką bulionu warzywnego, który raczej przypominał swoisty krem warzywny, choć może raczej nie był to krem, tylko po prostu zmiksowane warzywa na wdzięczną papkę, do którego osobno podano grzankę. W smaku idealny, pożywny bulion.
Nie minęła chwila, kiedy już Giuseppe podawał kolejne talerze. Tym razem był to wybór owoców morza. Wielkie krewetki zachwycająco kusiły widokiem, a ich smak był niezrównany. Smażony dorsz nie zrobił na mnie większego wrażenia, ale był dobry. Ośmiornicy i małży raczej nie próbowaliśmy, chociaż odkroiłam kawałek i wsadziłam do ust. Mało tego, nawet przełknęłam. Podczas całego posiłku na stole stały ryżowe sałatki, z dodatkiem jajka pokrojonego w ósemki i drobno pokrojonych warzyw.
Kiedy już wszyscy byli najedzeni na centralny stół wjechał tort śmietankowy, który zasłodził nas do reszty. Tort był w kształcie prostokąta, na wielkiej srebrnej tacy, ozdobiony cienko pokrojonymi plasterkami pomarańczy i kiwi. Obok zostały postawione dwa ciasta czekoladowe, oraz tradycyjna Włoska babka pannettone.
Kucharz poprosił Kapitana o pokrojenie. Ceremonia prawie jak na polskich weselach…
Wszyscy robili zdjęcia. Chief mate otworzył dwie butelki szampana. Wypiliśmy ponownie toast za wspaniałe święta i każdy otrzymał od kelnera swój talerz z kawałkami ciast. Centralne miejsce zajmowała Pannettone, nadziana dużymi, słodkimi rodzynkami i drobno krojoną słodką skórką pomarańczową.
Byliśmy pełni, objedzeni, wykończeni, z wypełnionymi po brzegi brzuchami.
W rogu mesy stał stół zastawiony owocami, uśmiechały się do nas żółte melony, nieco jaśniejsze gruszki, a także pomarańcze i banany. Do pełni szczęścia brakowało tylko orzechów, ale jak się później okazało dostępne były fistaszki. W bezmiarze oceanu przez który płynęliśmy, uczta ta, choć tak całkiem odmienna od naszej Wigilii, była wspaniałym przeżyciem.
A oto całe menu:
- Mix warzyw w zalewie ( małe różyczki kalafiora, oliwki, cebulki i sałata)
- Ryżowo – rybna pasta ułożona w piramidkę
- tost z anchois i pomidorami
- Makaron w rybackim stylu ( makaron penne w rybno – pomidorowym sosie)
- Spaghetti z czosnkiem i oliwą, przyprawione chili
- bulion warzywny z grzanką
- Talerz owoców morza ( smażony dorsz, krewetki królewskie, ośmiorniczki, małże)
- Filipińska ryżowa sałatka
- Ciasta ( tort śmietankowy, tiramisu, keks, Panettone, ciasto czekoladowe)
- Szampan, tonic, cola, piwo, wino (białe i czerwone)
Należy pamiętać, że to menu tworzone było przez włoskiego kucharza, więc nie ma w zasadzie nic, co byłoby w jakimś stopniu polskie. Nie jestem też do końca pewna, czy jest tam dużo włoskiej tradycji, chociaż Panettone świadczyłoby o czymś innym. W każdym razie nie było żadnego mięsa, a to już dobrze, bo przynajmniej żadne ważne kwestie nie zostały sprofanowane.
Rozmowy przy stole obracały się głównie wokół tematów pogodowych – to zawsze dobry temat na wykwintną i elegancką rozmowę – „a jaka jest teraz pogoda w Polsce? A czy śnieg, a jak długo”.
Kolejno poruszaliśmy się wokół spraw podróżniczych – „a dokąd jedziemy, jaka jest trasa naszej podróży motocyklowej, czy będziemy w Chile, czy słyszeliśmy, że w Peru jest niebezpiecznie, zwłaszcza w Limie”
Później parę tematów na temat statku, życia na statku, ilości załogi (w sumie podczas tego rejsu jest 29 członków załogi), długości rejsów poszczególnych oficerów (zwykle pływają 8 miesięcy).
Kiedy już wszyscy byli najedzeni, mesa powoli pustoszała, a my wciąż siedzieliśmy przy stole – kapitan, dwóch oficerów i my – pasażerowie – dwie pary.
Nastąpiło, jak się później okazało, klasyczne błędne koło. My siedzieliśmy bo oni siedzieli, a oni siedzieli bo my nie wstawaliśmy od stołu. W końcu kiedy było już pusto w mesie wstaliśmy, podziękowaliśmy, znowu wszyscy powtórzyli Merry Christmas. I przeszliśmy na pokład.
Na zapleczu kuchni, w przejściu na zewnętrznym pokładzie, pomiędzy jedną stroną statku a drugą, stali wszyscy pasażerowie, cześć palaczy paliła, reszta dyskutowała o różnych sprawach. Pół godziny później część z nas wylądowała na filipińskim wieczorku rozrywkowym. Filipińczycy mają zwyczaj urządzając sobie karaoke, kiedy tylko mają okazję. Przeszliśmy do pomieszczeń filipińskiej załogi. Mają swoją osobną mesę. Na statku panuje dosyć ścisły podział pomiędzy oficerami, niższym poziomem załogi i Filipińczykami.
Dodatkowo część załogi nie jest w jakiś sposób licencjonowana przez Grimaldiego i nie ma prawa nosić takich swoistych mundurów (piszę mundur, bo nie wiem jak to inaczej nazwać, są to takie brązowe koszule z oznaczeniami na pagonach i do tego w komplecie spodnie). Chodzą w takich roboczych niebieskich drelichach podczas pracy, natomiast po pracy (co raczej rzadkie) chodzą „po cywilnemu”. Oficerowie i inni licencjonowani członkowie załogi noszą zawsze odzież powiedzmy, że mundurową, oprócz kapitana, który występuje dla odróżnienia w białej koszuli z kapitańskimi insygniami na pagonach.
W mesie Filipińczyków przez prawie dwie godziny część z nas, pasażerów siedziała i śpiewała. Filipińczycy mają swoje piosenki, swoje filipinian – polo, a raczej disco – filipino, śpiewają o miłości i temu podobne. W swoim języku oczywiście. Jest też paru wyśmienitych tancerzy do tej muzyki, wśród załogi, także dopijaliśmy kruszon i śpiewaliśmy z nimi. Mnie w udziale przypadły dwie piosenki: My way – Franka Sinatry, oraz Imagine – Johna Lenona. Oczywiście dostałam wielkie brawa (jakże by inaczej).
Około pierwszej w nocy wróciliśmy do kabiny. Zasnęliśmy jak kamień (jak kamienie dwa).
Jeszcze raz – Wesołych Świąt. Tęsknimy…