Urugwaj – czterdziesty drugi dzień wyprawy

Dzień zapowiadał się dziś bardzo dobrze, wstaliśmy rano wyspani, wypoczęli. Kłopoty zaczęły się już przy śniadaniu – kupiliśmy wczoraj płatki do mleka., Niestety. Okazało się że pełno w nich robaczków dziwnych. Różnych. Pierwszy kłopot. Zaczęliśmy się pakować, żeby zgodnie z planem przekroczyć granicę z Argentyną. A tu drugi kłopot –  deszcz. Może nie wielki, ale ustawiczny. Przemoczyło nam wszystko, bo byliśmy w połowie pakowania, wszystko rozgrzebane, część spakowana, część rozłożona. Szybko złapaliśmy plandekę i przykryliśmy co się dało. Tak przeczekaliśmy 15 minut, po czym, wykorzystując chwilę przerwy w deszczu, szybko zamocowaliśmy resztę rzeczy na motocyklach i w drogę. Trzeci problem. Wyszło słońce. Wielkie, gigantyczne, przeogromne. Ciepło. Gorąco. Daję słowo, że odczuwalna temperatura to 40 stopni. Nas omotał wielki wiatr, bo Urugwaj jest dosyć równinny i z niewysoką rzadką zabudową. Dojechaliśmy do Dolores, ale była już 12.00 więc wszystkie sklepy zamykano. Zdążyliśmy jeszcze wymienić dolary i w drogę. Udało nam się dojechać do Mercedes i powiedzieliśmy pas. Na stacji benzynowej dowiedzieliśmy się jak wygląda sprawa z campingami i zatrzymaliśmy się na jednym – Isla del Puerto.  Do granicy mamy stąd 65 km. Zamierzamy ją przekroczyć jutro i już w Argentynie szukać noclegu. Póki co słabo nam idzie z couchsurfingiem, pewnie dlatego, że ciągle jest słaby dostęp do Internetu.

Pajączek przydaje sie zawsze
Pajączek przydaje sie zawsze

Zaledwie wjechaliśmy na parking, a tu motocykl, przy próbie postawienia go na stopkę centralną – położył się na ziemie. Piąty już kłopot z kolei.

Położenie motocykla to nic. To nic, że się wywrócił. To nic że się wywrócił prawie prosto na płot z siatki. To wszystko nic. Ale urwało się mocowanie do zestawu komunikacyjnego w kasku. To już po prostu szczyt wszystkiego. Jeszcze tego by brakowało żebyśmy byli bez komunikacji.

Na domiar złego tego 200 kilogramowego stwora co leży na ziemi, nie można podnieść.

No ale to już był ostatni kłopot. Od tej poru rozpoczęły się same dobre rzeczy. Po pierwsze natychmiast przechodzień podbiegł, a w zasadzie przeskoczył przez płot, młody, silny choć normalnie zbudowany. Raz dwa chłopaki podnieśli motocykl. Po drugie, ja zostałam na campingu pilnować dobytku, rozłożyłam namiot i odczepiłam część sakw, a Krzysiek pojechał do sklepu po zakupy na kolacje.

Druga trzecie zjedliśmy pyszny posiłek z miejscowych warzyw, owoców i pieczywa.  Po czwarte zapowiadany silny wiatr nie przyszedł, tylko trochę wiało mocnok ale na szczęście przewidywania meteorologów się nie sprawdziły.

Nocne łapanie internetu
Nocne łapanie internetu

Piąta, najlepsza rzecz jaka nas spotkała to spotkanie z Eleną i Horacio.

A było to tak. Siedzimy sobie spokojnie, była już prawie 22.00 kiedy podjechał na parking Kawasaki 1400. Wielka maszyna. Szybka. I prosto do nas podchodzą – on i ona. A ktoś im powiedział, że Polacy przyjechali na wielkich maszynach, więc się zjawili. Bo motocykliści to jedna wielka rodzina.

Siedzieliśmy trochę, dużo nowych informacji zdobyliśmy. I dostaliśmy zaproszenie do nich do domu. Jutro podjedziemy.