Dzień pięćdziesiąty trzeci – 15.11.2018
Rano, skoro świt budzi mnie zegar biologiczny. Wstaję. Jakos się tak przyzwyczaiłąm budzić około szóstej, jeszcze ze statku mi zostało. Leżę jeszcze do wpół do siódmej po czym zarządzam wstawanie. Jemy na śniadanie jajecznicę (ulubioną potrawę wszystkich podróżników, bo najprostsze i najmniej zachodu). Pakujemy się, żegnamy się z Martą i wyjeżdżamy z Aguas Dulces. Miasteczko potrafi zauroczyć, naprawdę… Musisz tylko szukać ciszy i spokoju, pięknego oceanu i relaksu. Choć, może faktycznie w sezonie jest tutaj dużo ludzi, trudno powiedzieć. Ruszamy w kierunku Punta del Diablo.
I to okazał sie strzał w dziesiątkę, po jest to niezwykle urokliwe miejsce. W naszym przypadku to będzie ostatnie miejsce w którym będziemy mogli widzieć (przynajmniej na razie) ocean Atlantycki.
Spędzamy w Punta del Diablo parę godzin , później w La Coronilla tankujemy auto, łapią nas na tani bajer, że płatności kartą upoważniają do dyskontu, a później już bardzo mocno szutrową drogą ruszamy w kierunku Lascano.
Tuż przed tą wioską pokłóciliśmy się śmiertelnie na śmierć i życie i przez kolejną godzinę nie odzywamy się do siebie. W Lascano jakoś mija, bo musimy zrobić zakupy, tym samym znaleźć sklep, warzywniak, mięsny i takie tam. Na głównym placu gdzie parkujemy jemy empanadas prosto z małe budki, jesteśmy głodni i koniecznie trzeba coś zjeść żeby zapchać pierwszy głód. W markecie robimy małe zakupy, kupujemy wołowinę, trochę warzyw i owoców i jedziemy dalej.
Mijamy Jose Pedro Varela, a potem dalej drogą nr 14, cały czas szutrem, jedziemy do Jose Batlle y Ordonez. Cały czas dookoła wielkie pastwiska, na których pasą się niezliczone ilości krów i baranów. W Jose Pero Varela trafiamy na licytację krów. Przyznaję, ze robi to wrażenie. Dwóch, czterech gauchów nagania krowy, to młode cielaki, znakowane, a oglądający a jest ich prawie sto osób, deklarują ile są w stanie zapłacić za cielaka.
Do Jose Batlle y Ordonez dojeżdżamy już po zachodzie słońca, ale udaje nam się znaleźć miejski park, w którym nocujemy.