Wietnam – czterdziesty pierwszy dzień wyprawy

Doczekaliśmy się w końcu pięknego słońca i ponownie upału. Od ponad tygodnia lekko marzliśmy, dziś jest odwrotnie. Jedziemy więc dwa kilometry za miasto nad morze, by się nacieszyć słońcem. Słyszeliśmy, że w Polsce siarczyste mrozy. Pozdrawiamy zatem gorąco z plaży gdzie chłodne fale morza południowo-chińskiego obmywają nasze stopy. Jest upalnie. Idąc brzegiem widzimy oddaloną o kilkanaście kilometrów od nas wyspę Cham i kilka mniejszych w jej pobliżu. Wynurzający się z wody na 166 m nad poziom morza wierzchołek Hon La jest wyraźnie widoczny. Plaża w tym miejscu ciągnie się kilkanaście kilometrów prosto i mamy piękne widoki. Stosunkowo niewielu turystów o tej porze roku widać w tym rejonie, nieliczni opalają się lub z rzadka siedzą w nadbrzeżnych knajpkach.

hoi an dzień kolejny 039

Po południu lądujemy w niewielkiej lokalnej restauracji. Plastikowe stoliki, na nich ceraty, widok na rzekę, brak menu, jedna kobieta z kuchni trochę mówi po angielsku. Zamawiamy dwa razy noodle, czyli makaron. Dostajemy coś. Coś na talerzu, wygląda jak pomieszanie różnych poszatkowanych liści warzyw, z orzeszkami ziemnymi i najprawdopodobniej małymi ślimaczkami, wyławianymi z tutejszej rzeki. Zajada się to z plackiem. Rodzaj mocno wysuszonego naleśnika, a raczej placek smażony w głębokim tłuszczu.
Nie chcę tego. Proszę, by nam to zabrali. Błagam o makaron. W tym celu biorę kobietę z kuchni za rękę, prowadzę do stolika obok i pokazuję palcem. Uzgadniam oczywiście cenę. Dostajemy zawinięte w liście bananowca „cosie”, zawiązane po bokach, a do tego jedną główkę czosnku. Patrzymy na siebie zdziwieni. Za chwilę dostajemy makaron z mięsem, kiełkami fasoli, podejrzanymi liśćmi, połową zielonej mandarynki i czerwoną, zaje… bardzo ostrą papryczką. To wszystko posypane czymś w rodzaju wypieczonych kwadratowych chipsów.
Rozwijam liście bananowca. Coś dziwnego w środku. Rodzaj rybnego, podłużnego pulpetu, bardzo specyficzny smak.hoi an dzień kolejny 103
Nasz eksperyment kulinarny powiódł się połowicznie. Najdrożej nie było, najtaniej też nie. Smak był ciekawy, ale nie powalający na kolana. Za to papryczka – bardzo ostra. Oczy zaczęły mi łzawić bardziej, niż kiedykolwiek, a na czole wystąpiły kropelki potu.
Na starym mieście zobaczyliśmy jeszcze dwa zabytkowe domy. Obydwa mają dwustuletnią tradycję. Pierwszy to Tan Ky, symbol Hoi An. Jeden z najczęściej odwiedzanych zabytków w tym mieście. Charakterystyczna wietnamsko-chińska architektura z elementami japońskich detali. Od siedmiu pokoleń należy do jednej rodziny, w środku dotykasz historii – eksponaty, kubek Konfucjusza.
Znaleźliśmy przeuroczą knajpkę – Tam-tam Cafe, na ulicy Tran Phu. Fantastyczna kawa, przepyszne ciastka kremowe. Także urlopujemy się na całego, niczym turyści.

hoi an dzień drugi 139
Jak Wietnam długi i wąski, tradycyjnie wszyscy siedzą (lub stoją) i łuskają pestki. Głównie dyni, ale chyba też i słonecznika. Obojętnie czy na ulicy, czy w sklepie, czy w biurze, czy w muzeum. Siedzą, łuskają, plują. Ciekawe zjawisko.
Dzisiejsza noc jest 14 w kalendarzu księżycowym. W tym czasie w Hoi An odbywa się legendarny nocny festiwal. Stare Miasto jest rozświetlone latarniami i lampionami. Od godziny 21.00 w obszarze starówki dozwolony jest tylko ruch pieszych.

Mieszkańcy okazują szacunek tradycji i swoim przodkom, którzy właśnie 14 dnia każdego księżycowego miesiąca, organizowali nocne ofiarowywanie darów duchom poprzednich pokoleń. Na ulicach starówki tłumy ludzi. Przed każdym domem, czyli przed każdym sklepem jest ustwiony niewielki stoliczek, na nim palące się świece i kadzidełka, owoce, ryż, szklanka z napojem. Wygląda to bardzo niecodziennie. Przy kanale tłumy ludzi, miejscowy sprzedają papierowe lampiony,wewnątrz których palą się świeczki. Głównie turyści kupują je następnie łódkami płyną i puszczają je na wodę. Cała rzeka jest rozświetlona światłem z tych lampionów.hoi an 4 076

W dwóch miejscach miasta wiekowi Chińczycy grają w chińskie szachy. W innych miejscach grają na tradycyjnych wietnamskich instrumentach. Na Starym Mieście organizowane są zawody dla młodzieży w zbijaniu glinianych naczyń, zawieszonych na sznurku. Gracz ma zasłonięte oczy i musi pałką stłuc naczynie. Dookoła tłum ludzi, głównie młodych. Tłumy cały czas, brodzą w ciemnościach rozświetlanych tysiącem lampionów, przemieszcza się po ulicach. Wszyscy tubylcy niżsi od nas o głowę.