Dzień sto czternasty 15.01.2019
Rano pobudka szybka. Jedziemy do Dalcahue. Okazuje się że to ładne miasteczko, pięknie położone nad samym morzem. Jem tradycyjnie ceviche, tym razem dwa, jedno z łososia, ale nie norweskiego, tylko tutejszego, a drugie z dorsza. Też tutejszego.
Później już jedziemy prosto do Castro, największego miasta na wyspie Chiloe. Po drodze zaczyna padać.
Ale w Castro całkiem przyjemnie, trochę obchodzimy miasto, spotykamy się z Polką, która ma tu niewielki sklepik z polskimi produktami. Kupujemy bilet z Quellon do Chaiten. Decydujemy się przepłynąć na kontynent, bo wyjdzie nas to taniej, niż w to samo miejsce objeżdżać wyspę ponownie.
W Castro najciekawiej wyglądają domki na palach, zwane palafitos. PIerwsza dzielnica palafitos jest na wjeździe do miasta, od strony Ancud, druga, w sercu Castro, nazywana Gamboa.
Chiloe jest dosyć znana z najstarszych w regionie dobrze zachowanych kościółków. Powstała nawet specjalna trasa – szlakiem kościółków. My ją trochę odpuszczamy, bo prawie każdy obiekt jest taki sam..W dodatku są to zwykłe, drewniane budynki, bez specjalnych architektonicznych rewelacji. Musi nam wystarczyć że zobaczyliśmy kościół świetego Franciszka w Castro, kościółek w Dalcahue i w Quemchi. Musi i wystarcza…
Do Quellon przyjeżdżamy tuż po 17.00. Co chwila leje deszcz. Wynajmujemy pokój w hotelu (pora się umyć gruntownie!), idziemy zjeść obiad (bo w hotelu nie ugotujemy…) i zaszywamy się w pokoju z Internetem by wrzucić relację na stronę. Dużo pracy… Wieczorem pogoda stabilizuje się i wychodzi słońce zza chmur.