Przez Atlantyk – dzień 18

Dzień osiemnasty – 11.10.2018

Noc nie należała do najspokojniejszych.

Mniej więcej o drugiej w nocy silniki zaczęły pracować pełną parą i ruszyliśmy w stronę portu. Kiedy wstaliśmy o 7.00 i wyszliśmy na podkład, byliśmy już u brzegu z otwartą rampą, gotowi do załadunku.  Vigo, największy port Hiszpanii dla ro-ro. Niedaleko jest fabryka citroenów, także z tego portu odpływa większość samochodów produkowanych w Hiszpanii do Ameryki Południowej.  Zadecydowaliśmy, że nie wychodzimy do miasta. Kapitan powiedział, że będziemy około 16.00 wypływać, wiec mielibyśmy zaledwie 3 godziny na zwiedzanie miasta. Stwierdziliśmy że to za mało i darowaliśmy sobie. Zostaliśmy na statku i przez ponad trzy godziny nadrabialiśmy kontakty telefoniczne z rodziną i przyjaciółmi. Potem lunch, zjedliśmy po ćwiartce kurczaka z wielką przyjemnością, a około 17 patrzeliśmy, jak oddalamy się od brzegu Vigo i opuszczamy Europę. Podczas kolacji kapitan zapowiedział, że w nocy mamy być przygotowani, bo może być sztorm. Kazał zabezpieczyć swoje rzeczy. NO, tego tylko brakowało, pomyślałam sobie. Krzysiek włożył do lodówki kilka piw, bo stwierdził że trzeba się wspomóc profilaktycznie alkoholem…

Hamburg - Vigo

Po kolacji siedzieliśmy z Harrym, Isabelle i parą Niemców – Kateriną i Rainholdem. Raczyliśmy się piwem Astra, ale tylko dla zdrowotności, tak, żeby móc przetrwać nadchodzący sztorm. Harry to prawdziwy dowcipniś, kopalnia żartów, które mówi z taką poważną miną, że człowiek nigdy nie wie, czy żartuje, czy już mówi serio.

IMG_6564

Przez pół wieczoru rozmowy kręciły się  wokół występu pasażerów. Śpiew, gitara, trąbka, harmonijka. Wybraliśmy  Rainholda na managera zespołu pasażerów, pewnie dlatego że on nie gra na żadnym instrumencie. Potem zaczęła się inspirująca „pijacka rozmowa” o tym, jak to nasze show będzie extra dla wszystkich członków załogi, może nawet będziemy sprzedawać bilety. I znowu były wybuchy śmiechu, bo stwierdziliśmy że jak mamy takie plany po dwóch małych piwach to co będzie dalej.

IMAG6189

Harry zaczął opowiadać jak gra na trąbce w domu, a jego muzykalne dwa psy siadają przed nim i wyją (w tym momencie opowiadania Harry zaczął wyć, jak pies). Zapytałam się go jak jest po niemiecku pies – Hunt.

– Krzysiek, pytam, a jak jest mały pies?

– Huncik, powiedział mój mąż i zaczęliśmy się tak śmiać, że mało nie pospadaliśmy z krzeseł.

– A jeszcze mniejszy, to Hunt’ciorek…

Potem już tylko rozmawialiśmy o białych rekinach. Dlaczego? Bo stwierdziliśmy że my przecież nie pijemy dla przyjemności tego piwa, tylko jako lekarstwo. Ten medykament ma nam po prostu pomóc przetrwać sztorm. Harry wymyślił, że on już ma taki sen, że płynie na białym rekinie po czym zaczął śpiewać „riders on the storm” The Doors.  Pokładaliśmy się ze śmiechu.

W pewnym momencie Krzysiek stwierdził, że już chyba czas najwyższy przestawić zegarki. Powiedziałam, ze nas poinformują, wiec spokojnie. Niecierpliwie zaczął się rozglądać w około i powiedział, że musi kogoś zapytać, może stewarda, który chyba myje jeszcze naczynia po kolacji. Wyszedł i po chwili wrócił – nie ma go, gdzieś poszedł – powiedział. Na co ja – pewnie do domu.

No i ten wybuch śmiechu który nas ogarnął trzymał nas przez 10 minut. Kurde, jak można na statku pójść do domu??

Dobra, dosyć humoru sytuacyjnego na dziś…

IMG_6561

Ale przynamniej mój mąż odkrył dziś, że piwo działa jak medykament, statek kołysze się dziś bardzo, a on zasnął spokojnie jak dziecko po dwóch puszkach. Rozpije mi się tu na tym „vessellu” jak nic…